Wyścigi konne są jak teatr!

rozmawia Ewa Jakubowska

Już ponad trzy dekady komentuje gonitwy na warszawskim Służewcu. ANDRZEJ SZYDLIK, chodząca historia służewieckich wyścigów, mawia, że zna życie wyścigowe od podszewki, ale mimo to ciągle urzeka go niezwykłość tego miejsca!

Od ilu lat jest pan świadkiem historii wyścigów konnych?

– Jestem rówieśnikiem Toru Wyścigów Konnych na Służewcu. Tor został oddany do użytku 3 czerwca 1939 r., a ja urodziłem się we wrześniu. Tor wyścigowy w Warszawie to mój brat.

 Jak długo jest pan związany z wyścigami?

– Urodziłem się na placu Służewskim, ulicy równoległej do Wałbrzyskiej w Warszawie, czyli dosłownie kilka kroków od toru wyścigowego. Nolens volens styczność z wyścigami miałem już od najmłodszych lat. Mając lat 12–13, przychodziłem na tor i jeździłem konno. Moim nauczycielem był nie byle kto, tylko sam Walenty Stasiak, fantastyczny człowiek i dżokej należący do elitarnego Klubu 1000, czyli jeźdźców, którzy wygrali co najmniej 1000 gonitw. A przepracowałem na wyścigach ponad 40 lat. Przeszedłem wszystkie szczeble kariery. Zaczynałem w stajni wyścigowej jako chłopiec stajenny, tak się wówczas nazywali pracownicy stajni. Pracowałem w kraju, a także w Wiedniu razem z trenerem doktorem Aleksandrem Falewiczem oraz trenerem Stefanem Bigusem. Byłem kierownikiem stajen, handicaperem, sędzią na celowniku, pracownikiem i kierownikiem działu selekcji, przewodniczącym komisji technicznej, komentowałem i komentuję wyścigi. Jeździłem konno i parę razy dosiadałem koni podczas wyścigów jako amator. Niestety moja kariera „dżokeja” szybko się skończyła. Byłem dość dobrze zbudowany, za mocny, za silny i za duży. Do tego zawodu trzeba mieć odpowiednie warunki, czyli po prostu odpowiednio niską wagę. Ale oczywiście jako jeździec amator mogłem jeździć konno. Zdarzyło mi się, dosiadając konia czystej krwi arabskiej, wziąć udział w gonitwie. Jechałem z takimi dżokejami, jak Bujdens, Rejek czy Maciejak. To było w dniu Wielkiej Warszawskiej na dystansie 2400 metrów. Byłem trzeci! Podobno dobrze pojechałem. Dorota Kałuba powiedziała: To był najlepszy twój wyścig do tej pory! Takie wyróżnienie od Doroty to było coś!

Mój związek z wyścigami to nie tylko kwestia miejsca urodzenia, to także rodzinne tradycje. Ojciec był kawalerzystą, kochał konie, przed wojną przychodził na tor wyścigowy na Polu Mokotowskim. Tak to się zaczęło.

O co chodzi z tymi wyścigami? Czy to są pieniądze, konie, emocje, a może wszystko naraz?

– Wyścigami rządzą emocje. To jest bajka, to jest czar, to jest urok i cudowny sposób na spędzenie czasu. To jest po prostu fantastycznie piękne, wokół zieleń, konie gniade, siwe, kasztanowate, jeźdźcy ubrani w kolorowe kurtki – feeria barw! Polacy kochają konie, a totalizator to tylko przyjemny dodatek. Wyścigi to wielki teatr. Konie i jeźdźcy są aktorami na scenie, a my widzami. Przedstawienie grane dla wielotysięcznej, entuzjastycznej publiczności. Do teatru kiedyś przychodziło się na Ćwiklińską, Hanuszkiewicza, Łomnickiego, do kabaretu na Sempolińskiego czy Lopka Krukowskiego. Na wyścigi szło się oglądać konie i jeźdźców. Ludzie mieli swoich ulubionych dżokejów. Głośno ich dopingowali: Dawaj, dawaj Biesiada! (Władysław Biesiadziński) lub Dawaj Waluś! (Walenty Stasiak), Dawaj Dulu, toru królu!, Dawaj, dawaj Sałagaj! czy Dawaj, dawaj, Miki Mełniki (Mieczysław Mełnicki).

W 2002 r. na Służewiec przybył koń Caitano, który startował na czterech kontynentach, wygrał Wielką Warszawską w imponującym stylu. Cała Warszawa przyszła go oglądać. Koń był własnością Japończyka pana Tanaki (jego żoną była Polka), urodził się w Wielkiej Brytanii, trenowany był w Niemczech przez Andreasa Schütza, a dosiadał go francuski dżokej William Mongill. Po prostu kosmopolityczny team!

Czy aby grać na wyścigach, trzeba się znać na koniach?

– Dobrze by było, gdyby osoba, która gra, znała się na koniach. Ale to wcale nie oznacza, że wiedza gwarantuje wygraną. Czasami o sukcesie decydują zupełnie nieoczekiwane sytuacje. Nie tylko fachowcy wygrywają na wyścigach czy wybierają dobrego konia na aukcji. Kiedy pracowałem w Wiedniu, dr Aleksander Falewicz powiedział mi, że pewien koniuszy w Niemczech kupił na aukcji konia Filippo, dlatego że jego syn miał na imię Filip. Potem ten koń wygrał Derby. Ludzie obstawiają także konie z numerami, które odpowiadają ich dacie urodzenia bądź jakiejś ważnej dacie z ich życia (np. ślubu) albo podoba się im nazwa konia. Jest koń, który nazywa się Muza Degasa, pewnie będą chętnie go obstawiać miłośnicy impresjonizmu.

Pierwsze wyścigi na Służewcu odbyły się 3 czerwca 1939 r. Tor Wyścigów Konnych znajdował się wówczas na peryferiach Warszawy. Mimo to otwarcie przyciągnęło tłumy ludzi. Pierwsze i ostatnie Derby przed wojną miały miejsce 15 lipca tegoż roku. Oglądało je osiem tysięcy osób. Jak to wyglądało w powojennej Polsce?

– Służewiec nawet po wojnie był dzielnicą peryferyjną. Mieszkałem tam i pamiętam pola, łąki, żyto… A wie pani, który koń wygrał pierwsze Derby w Warszawie? To był Colt trenowany przez Michała Molendę, ojca Stanisława, pod dżokejem Nowakiem. Ale wróćmy do publiczności. Pamiętam doskonale powojenne czasy, na wyścigi przychodziły tysiące ludzi. W tamtych czasach było niewiele imprez sportowych – latach 50. i 60. były mecze lekkoatletyczne, Wyścig Pokoju, którym emocjonowała się cała Polska. A wyścigi na Służewcu odbywały się regularnie, najpierw tylko w soboty i niedziele, a później także w środy. Ludzie przychodzili, bo to była jedna z nielicznych atrakcji, i to nie tylko sportowych. Bo wyścigi to przede wszystkim sport. Oczywiście jest przy nich totalizator, ale chodzi też o rozwój, czyli wyłonienie najlepszych koni, które będą użyte w hodowli. To system naczyń połączonych. Ale też Polacy po prostu kochają konie i sporty konne, a wyścigi w szczególności. Przypomina mi się opowieść mojego nieżyjącego już znajomego. Kiedy wybuchła wojna, plan wyścigowy został zawieszony. Przyszła niedziela, a przed bramą Służewca ustawili się ludzie. Pracownicy Wyścigów mówią: Ludzie, przecież jest wojna!, a niedoszła publiczność na to: Wojna wojną, ale wyścigi przecież muszą być!

Wyścigi mają to do siebie, że na całym świecie skupiają ludzi. W połowie XX w. w Anglii, kiedy trwały Derby w Epson, zawieszano sesje parlamentu!

W latach późniejszych – 80. i 90. – wszystko się zmieniło. Ludzi na wyścigach zaczęło bywać mniej i ten niski poziom niestety nadal się utrzymuje. Dlaczego tak się dzieje? Oferta imprez sportowych, i nie tylko, jest bardzo bogata. Jest w czym wybierać. Wyścigi muszą się wybijać na tle koncertów, gier, maratonów, tego co oferują kasyna czy nawet zwyczajne puby. Walka o widza jest zacięta, więc im lepsze warunki spędzenia czasu się zaproponuje, tym bardziej można liczyć na sukces. Totalizator Sportowy odremontował trybunę pierwszą i drugą. Teraz, trzeba przyznać, wygląda to rewelacyjnie. Miałem okazję bywać na wielu torach wyścigowych świata i przyznam, że tak funkcjonalny obiekt wyścigowy trudno znaleźć.

Prace nad infrastrukturą służewiecką rozpoczęto w 1926 r., oczywiście od zakupu gruntu. Kompleks zaplanowano z wielkim rozmachem. Było to największe przedsięwzięcie tego typu w przedwojennej Polsce. Do dziś Tor Wyścigów Konnych w Warszawie jest uważany za jeden z najpiękniejszych w Europie. Jednakże w ukończeniu obiektu przeszkadzały ciągłe problemy finansowe. Dopiero w 1939 r. udało się oddać tor do użytku. Czy klątwa braku funduszy nadal wisi nad Wyścigami?

– Walka o pieniądze jest rzeczą naturalną. Nie tylko my mamy problemy finansowe. Na zachodzie niektóre tory wyścigowe padły, i to znaczące tory. Jedynie te na bardzo wysokim poziomie się utrzymują – we Francji czy Anglii. U nas dopiero w 1937 r., kiedy ówczesny prezes Towarzystwa Zachęty do Hodowli Koni w Polsce hrabia Michał Komorowski uzyskał pomoc rządową w wysokości 2,5 mln złotych (sumę jak na tamte czasy ogromną), budowa ruszyła z kopyta. Biorąc pod uwagę rozmiar przedsięwzięcia, tempo było nieprawdopodobne. Po wojnie niestety nic nie robiono, aby dokończyć to, co zaczęto w II Rzeczpospolitej, a także nic, aby nadal utrzymywać obiekt na światowym poziomie. Tor wyścigowy marniał w oczach. Dopiero kiedy Totalizator Sportowy objął Służewiec mecenatem, zaczęło się dobrze dziać. Baza była i jest niesamowita. Ci, którzy zaprojektowali i zbudowali tor służewiecki, wyprzedzili swoją epokę o cały wiek. To nadal jest niezwykle funkcjonalny obiekt. Kilkanaście tysięcy ludzi spokojnie w ciągu kilkunastu minut jest w stanie opuścić trybuny! Parking jest fenomenalny, już przed wojną zaprojektowano go na dwa tysiące samochodów – oczywiście wtedy przeważały dorożki… O funkcjonalności Służewca świadczyć może także to, że odbywało się tu i odbywa wiele różnych imprez, jak mistrzostwa świata w przełajach, krajowa wystawa zwierząt hodowlanych, mecze bokserskie, zawody motocyklowe. W cudownym parku w stylu angielskim organizuje się garden party. Właściciel toru czerpie oczywiście z tego różnego rodzaju profity.

Co pozostało ze starej przedwojennej infrastruktury na Służewcu?

– Pozostało w zasadzie wszystko. Podczas okupacji sam tor nie ucierpiał, stacjonował tu oddział SS, w stajniach były składy amunicji, broni i wojskowego sprzętu. Udało się ocalić tor od wysadzenia w powietrze, legenda głosi, że niemieckiego oficera odpowiedzialnego za zniszczenie obiektu przekonało dwóch śmiałków, argumentując, że przecież i tak teren znajduje się daleko od centrum miasta. Stajnie pozostały w takim stanie, w jakim oddano je do użytku przed wojną, podobnie jak trybuny. Teraz wszystkie te obiekty są wyremontowane. Ale może zaskoczę czytelników inną rzeczą – otóż na terenie Wyścigów ostała się jedna rzecz, której nie znajdzie się już w całej Warszawie, a może i w Polsce. W 1939 r. zbudowano i oddano do użytku wieżę ciśnień ze studniami artezyjskimi – architektonicznie cudowną budowlę. Mówi się, że wieża ta została zburzona na rozkaz Hitlera, ponieważ przeszkadzała w lądowaniu niemieckich samolotów na pobliskim Okęciu. Do tej pory pozostały po niej gruzy!

Na terenie Służewca jest też jeszcze starszy obiekt – kapliczka Matki Boskiej, która w 1938 r. została przeniesiona z toru wyścigowego na Polu Mokotowskim. Ufundowana przez obsługę stajenną i dżokejów, przetrwała do dziś w znakomitym stanie. Cieszy się ogromną estymą mieszkańców i bywalców Służewca – jest zadbana i ozdobiona kwiatami. Kiedyś codziennie ją mijałem w drodze do szkoły i z powrotem.

Czy z punktu widzenia wyścigów prawdą jest, że po wojnie nastąpił upadek polskiej hodowli koni?

– Upadek polskiej hodowli koni nie przypadł na okres tużpowojenny. To raczej kwestia ostatnich lat. Wcześniej były państwowe stadniny, w zasadzie wszystko było państwowe. Golejewko, Iwno, Janów Podlaski, Widzów, Kozienice itd. – hodowla rozwijała się prężnie. Konie odnosiły sukcesy nie tylko na polskich torach, m.in. Pawiment, Omen, Taormina czy Neman… Część koni startujących na Służewcu należała do osób prywatnych, m.in. Turysta, Izan, Arras czy Ruch – pierwszy po wojnie trójkoronowany. Ale trzon stanowiły konie ze stadnin państwowych. Od 15–20 lat stadniny zaczęły się prywatyzować. W tej chwili praktycznie nie ma prężnej hodowli państwowej. Hodowla polska istnieje, ale o konie wielkiego formatu coraz trudniej. Ludzie zaczęli kupować konie na zagranicznych aukcjach, potomstwo po koniach z uznanymi rodowodami wyścigowymi i po karierze wyścigowej. Trudno tym polskim konkurować z nimi na torze. A tak naprawdę na aukcjach kupuje się marzenia. Stadniny państwowe można policzyć na palcach, ale obok nich są bardzo prężnie działające stadniny prywatne, np. Pegaz braci Zielińskich czy Skarżyce Michała Romanowskiego.

Trójkoronowany – to bardzo zaszczytny tytuł…

– Trójkoronowany to koń, który wygra trzy wyścigi: Rulera, Derby i St. Leger. To gonitwy wielkiego formatu. Zdobyć ten tytuł jest niezwykle trudno. U nas od 1946 r. do teraz zwycięzców potrójnej korony było 13. Tym 13. jest ogier Bush Brave zakupiony w Irlandii, który został trójkoronowanym w tym roku. W Polsce wymienione wyżej wyścigi odbywają się na jednym torze. W innych krajach rozgrywa się je na różnych torach, a więc i na różnych podłożach, a czasem nawet w odmiennych warunkach klimatycznych. W Stanach Zjednoczonych przedostatni trójkoronowany koń, Affirmed, wywalczył ten tytuł w 1978 r. Na jego następcę przyszło czekać aż 37 lat. Dopiero w 2015 r. dokonał tego American Pharoah, nowy bohater Ameryki. To świadczy o skali trudności. Ostatnim koniem w Anglii, który wygrał trójkoronę w 1970 r. był Nijinsky. Ten, kto zdobywa trójkoronę, zapisuje się złotymi zgłoskami w historii wyścigów konnych.

Czy na Służewcu jest się anonimowym?

– Myślę, że i tak, i nie. Wyścigi to specyficzny sport. Proszę zauważyć, że w latach 50. i 60. ludzie przychodzili na wyścigi także po to, żeby być razem. Na trybunie środkowej każdy przeważnie był i jest incognito. Nie wiadomo, kto jest szewcem, profesorem, biznesmenem, lekarzem czy inżynierem. Nikt nie ma tego na czole wypisanego. Ludzie dobrze się czują, przeżywają gonitwy i cieszą się chwilą. Po prostu: trwaj chwilo, jesteś piękna! Czasami wyzwalają się w nich niesamowicie silne emocje i nie ma w tym nic złego. Niejedna osoba by się nie spodziewała, że inni tak mogą reagować. Na co dzień spokojny pan profesor krzyczy tubalnym głosem dopingując „swojego” konia. Pamiętam z czasów, kiedy byłem nastolatkiem, jak podczas gonitwy rumuńska hrabina waliła mnie programem po głowie i krzyczała z całej siły: Dawaj, dawaj Waluś!

Kwestia rozpoznawalności inaczej się ma na trybunie członkowskiej, zwanej także honorową czy pierwszą. Tu bywali Ludwik Sempoliński, Lopek Krukowski, Aleksandra Śląska – ich trudno było nie rozpoznać. Osobiście miałem okazję spotykać Władysława Broniewskiego. Poeta siadywał na Trybunie Członkowskiej, popijał koniaczek i obserwował tor. Kiedyś nawet poprosił mnie o przyniesienie mu kolejki, ale jako że byłem niepełnoletni, to nie mogłem jego prośby spełnić – nikt w bufecie nie sprzedałby mi alkoholu.

Czy pójście na wyścigi to okazja elegancka?

– Na wyścigi przychodziło się na wielkie gonitwy i trzeba było być elegancko ubranym – biała koszula, krawat, marynarka – obowiązkowo. Pamiętam, jak ubierał się mój ojciec na Wielką Warszawską czy Derby. Inni także. Dokładnie to widać na starych zdjęciach. Warszawiacy – wyścigowa publiczność – nie są przeciętnie ubrani. Królowała elegancja, tak musiało być, bo przychodzili na wyścigi! A to przecież sport królów. W tych tzw. lepszych czasach ludzie zaczęli przychodzi na tor coraz gorzej ubrani. Już nie ma tego sznytu, tej niewymuszonej elegancji. A ja do dziś pamiętam, jak matka mówiła: A włóż koszulę i marynarkę, bo inaczej nie wypada. Teraz to już nie te czasy.

Przed wojną miały powstać trzy trybuny, przewidziane na 13,5 tys. osób. Ukończono dwie z nich; trzecia popadła w ruinę. Trybuna członkowska była przeznaczona dla elit i rzeczywiście przed wojną elity tam bywały: arystokracja, artyści, wielkie postacie. Kto dziś bywa na świeżo odrestaurowanej i oddanej w tym roku do użytku trybunie honorowej?

– Totalizator Sportowy zdecydował, że na trybunie członkowskiej, wzorem innych znanych torów, będzie obowiązywać dress code. Tu nie zostaną wpuszczeni goście w klapkach i sandałach, szortach, dziurawych dżinsach czy bojówkach, koszulkach sportowych i wiatrówkach. Panom sugeruje się wybór koszuli z długimi rękawami, spodni materiałowych oraz marynarek, paniom – sukienek, długich spodni materiałowych lub spódnic, bluzek. Zachęca się również do noszenia kapeluszy (panów i panie), fascynatorów i toczków (panie). Niestety zdarzało się, że ludzie przychodzili na trybunę członkowską, wyglądając jakby właśnie wrócili z plaży czy wstali z łóżka. Teraz to jest niedopuszczalne, jeśli chce się tam bywać, trzeba zadbać o odpowiedni strój. Oczywiście nie obowiązuje to na trybunie środkowej, ale osobiście zachęcam do dbałości o ubiór także tam.

Co oferuje trybuna członkowska?

– Doskonałą widoczność, świetne warunki, wygodnie fotele i krzesła, stoły, dobrze zaopatrzone bufety. Warto tam być!

Ze Służewcem wiąże się dużo anegdot i pojęć. Porozmawiajmy o kilku z nich. Wspominał pan o Klubie 1000.

– To bardzo elitarny klub dżokejów, który istnieje na wielu torach świata. Należą do niego jeźdźcy, którzy wygrali co najmniej 1000 gonitw. W Polsce Klub 1000 liczy 10 członków: Stanisław Pasternak, Mieczysław Mełnicki, Walenty Stasiak, Kazimierz Jagodziński, Albin Rejek, Tomasz Dul, Janusz Kozłowski, Jerzy Ochocki, Piotr Piątkowski i Wiaczesław Szymczuk.

Pershing?

– Pershing, czyli Andrzej Kolikowski, jeden z bossów polskiej mafii… prywatnie uwielbiał konie i wyścigi. Nie jestem w stanie powiedzieć, czy kogoś próbował przekupić. Choć rzeczywiście krążyły takie pogłoski. Ludzie, którzy go znali, mówili, że na wyścigach bywał, ponieważ kochał konie. Ja osobiście na Służewcu widziałem go tylko raz.

Bufet?

– Kiedyś na wyścigach alkohol lał się strumieniami, przede wszystkim wódka. Brakowało wina, szampana można się było napić tylko na trybunie członkowskiej. W czasach kiedy alkohol sprzedawano od godziny 13, na Służewcu sprawnie funkcjonowały mobilne meliny. Bywalcy doskonale wiedzieli, kto w koszyczku ma wódkę na sprzedaż. Radzili sobie doskonale. Teraz nie ma o tym mowy. Kiedy ktoś wygra, to zaprasza znajomych do bufetu czy stolika i leje się szampan. Wybór alkoholi też jest znacznie bogatszy.

Sławni bywalcy?

– Osobiście znałem panią Joannę Chmielewską, autorkę popularnych powieści kryminalnych, miłośniczkę koni, która napisała dwie powieści o wyścigach: Wyścigi oraz Florencja, córka Diabła. Siedziała zawsze na pierwszym piętrze, zawsze w tym samym fotelu, pijała wódeczkę czy koniaczek. Była pełna uroku, wdzięku i kochała wyścigi.

Pamiętam też z moich młodych lat, jak uganialiśmy się po trybunie za cudownej urody blond Wenus – Aleksandrą Śląską. My młodzi, ona piękna i wielka gwiazda polskiego kina… Przychodziła w kapeluszu z szerokim rondem, które tajemniczo skrywało jej twarz. Na wyścigi przychodziło  i przychodzi wielu artystów: Maciej Damięcki, często z synem Mateuszem, Daniel Olbrychski, Maryla Rodowicz. Do tej pory bywa Włodzimierz Lubański, Jan Englert. Gonitwy ogląda były selekcjoner polskiej reprezentacji piłki nożnej Jerzy Engel, który jest także właścicielem i hodowcą koni. Ma się już czym pochwalić, ponieważ jego konie wygrywały jedne z najważniejszych gonitw na torze, m.in. dwukrotnie Mokotowską, Ministerstwa Rolnictwa czy Skarba. Przychodzi Arkadiusz Bazak, który grał generała Andersa w filmie Katastrofa w Gibraltarze. To bardzo sympatyczni, inteligentni i mili ludzie, z którymi fantastycznie się rozmawia.

Od wielu, wielu lat wielkie gonitwy zaszczycali swoją obecnością premierzy, ministrowie i politycy z różnych opcji. Taka ciekawostka: Hajle Sellasje I, ostatni cesarz Etiopii, odwiedził Wyścigi z I sekretarzem PZPR Edwardem Ochabem. Był na trybunie honorowej, a potem odwiedził służewiecki szpital – miałem okazję osobiście zobaczyć cesarza, ponieważ pracowałem wówczas w szpitalu weterynaryjnym, którego kierownikiem był dr Anastazy Koskowski, a felczerem słynny później starter Jerzy Elias. Pamiętam, że ten malutki, szczuplutki, ale przecież cesarz, był zachwycony naszym torem i kliniką.

Zakończmy wywiad przytoczeniem pana znanych powiedzeń.

– Och, wiele takich było. Nigdy nie reżyseruję swoich komentarzy, mną też miotają emocje. Choćby wtedy, kiedy Derby wygrywał zjawiskowy Intense, koń trójkoronowany, prywatnej własności Romana Piwko. Nie wiem, skąd mi się to wzięło, ale powiedziałem: Proszę państwa, a to jest teatr jednego aktora! Bo rzeczywiście wyścigi konne są jak teatr!

Reklama

Monitoring stajni
Smarthorse