Rozmawiał: Michał Wierusz-Kowalski
Między innymi o honorze, tradycji i dumie narodowej związanej z postawą zwaną rycerską; o tęsknotach i pogoni za marzeniami w imię wartości, które winien reprezentować każdy polski jeździec – mówi senator Łukasz Abgarowicz, nowo wybrany prezes Polskiego Związku Jeździeckiego.
Serdeczne gratulacje – został Pan szefem PZJ. Czy ma Pan satysfakcję?
– Od dawna chciałem mieć wpływ na branżę konną i robić coś dla środowiska koniarzy. Jak pan wie, moja przygoda i związki życiowe z końmi to wyścigi i hodowla w czasach PRL. Potem proponowałem rozmaite rozwiązania i projekty przebudowy starego systemu w realiach nowej Polski. Moje prognozy dotyczące tego, co się będzie działo z naszą branżą, jeżeli nie podejmiemy odpowiednich działań, niestety się sprawdziły. Dlatego teraz koledzy namówili mnie, żebym kandydował. I w takim właśnie sensie odczuwam satysfakcję – via PZJ będzie można mieć realny wpływ na charakter organizacyjny sportu jeździeckiego, ale też całej branży.
Oczywiście mam świadomość, że podjąłem się trudnego zadania, które wymaga ciężkiej pracy. Tego się na szczęście nie boję, myślę, że potrafię wszystko zorganizować. Najważniejsze – musimy szybko wskazać nowe cele i spróbować ostudzić emocje, bo środowisko jest nieprawdopodobnie rozgorączkowane, podzielone, pełne rozmaitych waśni. Ale też pełne entuzjazmu i oczekiwania na dobre zmiany. Jeśli potrafimy uruchomić tę energię, wykorzystamy wszystkie zasoby i rezerwy, to świat koni – nasz świat – odniesie sukces.
Ponadto chciałbym za cztery lata mieć powód do satysfakcji i szacunek środowiska. Nie mam swoich koni i nie mam zamiaru ich kupować, chcę być całkowicie bezstronny wobec rozmaitych interesów, które siłą rzeczy istnieją w środowisku.
Co zrobi Pan, żeby zredukować wspomniane napięcia międzyludzkie?
– Po pierwsze chcę przeprowadzić zmiany w pracy zarządu PZJ w sposób bezinwazyjny, tak żeby nie było żadnych zakłóceń w kalendarzu, w budżecie itd. A po drugie – będę dążył do tego, żeby osoby zarządzające poszczególnymi konkurencjami, mające wpływ na kreowanie sportowych planów działały w sposób niebudzący wątpliwości dla dobra rozwoju tych konkurencji, a nie we własnym interesie.
Pewne antagonizmy są trudne do wykluczenia, wszak rywalizacja i złość sportowa to immanentne cechy wielkiego wyczynu, ale chodzi o to, żeby one nie wymykały się spod kontroli, nie wychodziły poza pewne ramy przyzwoitości i szacunku dla konkurentów, nie wpływały destrukcyjnie na samo życie Związku. Zgoda jest konieczna do życia jak powietrze. Dlatego trzeba budować płaszczyznę porozumienia. Zaproponujemy szereg wewnętrznych konferencji, aby zmobilizować „chętnych i gotowych”, wszystkich czujących, że mają coś do powiedzenia, wokół nowych celów i zadań. Myślę, że może się to zdarzyć, zanim ukaże się ten wywiad. Chodzi mi o aktywizację życia społecznego, które będzie motorem pozytywnych przemian, będzie kreowało nowych liderów naszego środowiska. To oni już niebawem poprowadzą jego sprawy od strony organizacyjnej i społecznej, a nie tylko sportowej. Wydaje mi się, że to będzie też działało uspokajająco i stymulująco na rzecz dobrych zmian.
Jak Pan postrzega PZJ z perspektywy jego ponad 80-letniej historii i tradycji?
– To jest wspaniała instytucja, ważna nie tylko dla środowiska, ale dla Polski i Polaków, z czego w środowisku może nie w pełni zdajemy sobie sprawę. Bo jeżeli powiemy dużymi literami: POLSKI JEŹDZIEC, to w świadomości społecznej jest to depozytariusz polskiej tradycji rycerskiej, naszej dumy narodowej, naszych dawnych przewag, które zawsze były związane z końmi i jazdą polską. To jest też misja, rodzaj zobowiązania do określonego stylu zachowań, a także szlachetnej, honorowej postawy. PZJ – organizacja POLSKICH JEŹDŹCÓW – jest kwintesencją naszych tęsknot i marzeń w kontekście wartości narodowych. Mamy więc dzięki temu dostęp do polskich serc i wielkie szanse na popularyzację jeździectwa w szerokich kręgach społecznych. Jako środowisko mieliśmy trudne chwile, ale i momenty chwały. Mamy z czego być dumni i nie możemy nic z tego uronić.
Gros Polaków dość sceptycznie odnosi się dzisiaj do świata polityki i polityków, więc czy wolno nam mieszać ją do sportu?
– Absolutnie nie. Uchodzę za polityka koncyliacyjnego, mam dobre relacje z kolegami z różnych partii, z każdym, kto chce pracować merytorycznie dla dobra ogółu, a nie tylko toczyć boje dla rozgłosu. Oczywiście jestem w ugrupowaniu, z którym się identyfikuję, ale to wcale nie znaczy, że nie szanuję osób reprezentujących inne poglądy, przekonania, postawy. Reasumując – na pewno nie będę mieszał polityki do spraw Związku. W żaden sposób nie chcę identyfikować Związku z jakimkolwiek ugrupowaniem. Pragnę walczyć o wartości istotne dla całego narodu, społeczeństwa i wreszcie dla środowiska koniarzy.
Jak zamierza Pan zmienić nastawienie swych oponentów? Wszak wygrał Pan tylko – albo aż – stosunkiem głosów 3:2?
– Przekonają ich do mnie efekty mojej aktywności. Jak już mówiłem, zależy mi na wykorzystaniu dla dobrych przemian potencjału całego środowiska, a wśród przeciwników mojego wyboru jest wielu ludzi o wielkiej wiedzy i doświadczeniu. Każdy, kto zechce działać na rzecz rozwoju polskiego jeździectwa, będzie miał przestrzeń do działania i realizacji swoich ambicji.
Czy Pana długa obecność w życiu publicznym i związane z tym doświadczenia mogą przynieść jeździectwu profity?
– Sądzę że tak. Wiem, jakie argumenty przemawiają do ludzi pracujących w polityce. To jest trochę inny świat, politykami powodują troszkę inne motywy, inne zwyczaje i wydaje mi się, że umiem z tego korzystać. A druga rzecz to doskonała znajomość procedur, struktur państwowych, również struktur gospodarczych i znajomość ludzi – oto mój kapitał. Doświadczenie zacząłem zbierać od strajków ’68. Mam bogate doświadczenie opozycyjne, które zresztą stało się powodem tego, że trafiłem do polityki w wolnej Polsce. Bo w polityce rozumianej jako wpływanie na rzeczywistość i przyszłość byłem już od wtedy. To są doświadczenia, które mogą się przydać – organizacyjne i społeczne, potrzeby i umiejętności dialogu i dyskusji nad rozmaitymi sprawami. Bo polityka, ta rzeczywista, którą ja szanuję, to rzetelny, trudny, ale uczciwy dialog i spór z ludźmi o rozmaitych poglądach. To jest nieustanne poszukiwanie kompromisu i najlepszej drogi do zaakceptowania przez wszystkich lub choćby nienaruszającej czyichś interesów. To jest piękno prawdziwej polityki, od której dzisiaj niestety trochę odchodzimy.
Po wstępnym rekonesansie w PZJ – które z postulatów i obietnic wyborczych uważa Pan za realne do spełnienia?
– Wszystkie. Wszak poruszałem się na takim poziomie ogólności, że w gruncie rzeczy mówiłem o kierunkach, o poprawie organizacji, o przejrzystości, o wprowadzeniu sprawiedliwości, o uruchomieniu tych wszystkich możliwości zewnętrznych, które dotyczą promocji, popularyzacji, napływu środków, budowania bazy i rynku na konie. Dlatego uważam, że dzisiaj wszystkie moje propozycje są w zasięgu naszych rąk.
Chyba część z nich funkcjonuje w kategoriach pobożnych życzeń. Cztery lata to dużo i mało…
– Zgoda, ale trzeba dać impuls i nadać bieg sprawom najpilniejszym, przyjąć pewne kierunki działania. Ekonomiści przewidują kryzys jeszcze na rok 2013 i 2014, więc uważam, że są to dobre dwa lata na ciężką pracę wewnątrz Związku, ale nie tylko w sensie biura, lecz całej organizacji, po to żebyśmy w momencie, kiedy społeczeństwo zacznie się z powrotem bogacić, odwróci się koniunktura, byli przygotowani z taką ofertą, która przyciągnie rzesze nowych ludzi do jeździectwa. Bo kiedy społeczeństwo zacznie się bogacić i Polacy zaczną się znowu zastanawiać, czy pożeglować, pograć w golfa, polatać na lotni czy może dosiąść konia, to koniarze ze swoją ofertą muszą być już gotowi, w atrakcyjny sposób wyjść naprzeciw ludziom poszukującym ekscytującej rozrywki. A skoro każdy Polak ma sentyment do koni, wtedy przy nadarzającej się sposobności chętnie go choć obejrzy, wielu zechce go rekreacyjnie dosiąść, a będą i tacy, którzy zwiążą swe losy z nim na dłużej, wydatkując konkretne pieniądze na sport wyczynowy. Powinniśmy walczyć o każdego sympatyka koni.
Tutaj jest wiele do zrobienia w świadomości społecznej. Trzeba nawiązać dialog z ludźmi, którzy zajmują się rekreacją i turystyką – uważam, że oni są kompletnie niezorganizowani. Przydałaby się jakaś standaryzacja, prosta zunifikowana oferta z jasnym przekazem, również finansowym, że zabawa w konie nie jest aż tak droga, aby zwykły Kowalski nie mógł jej zakosztować. Dzisiaj za godzinę pływania na basenie plus masaż płacimy więcej niż za jazdę konną. Tenis bywa dużo droższy, kiedy musimy wynająć kort. Trzeba obalić rozpowszechniony mit, że jazda konna jest niedostępna, bo zbyt droga. Inną sprawą jest fakt, że dzisiaj nie mamy atrakcyjnej oferty dla biznesu, od którego oczekujemy wsparcia finansowego.
Nie ma produktu?
– Nie. Nie mamy profesjonalnej oferty ani w zakresie budowania wizerunku firmy poprzez zaangażowanie finansowe w rozwój polskiego jeździectwa, ani zintegrowanej oferty reklamowej obejmującej wiele imprez. Nie mamy nawet przebadanego naszego potencjału w tym obszarze. Ale szybko to nadrobimy. Byłbym niezwykle rad, gdyby jakiś bank, z którym przyjdzie nam współpracować, czy duża instytucja zechcieli postawić na budowanie swojej marki z wizerunkiem polskiego jeźdźca i zaangażowali się niekoniecznie w finansowanie jakiejś imprezy – to inny sektor, inna nisza, towar dla tych, którzy będą dotować tego typu imprezy – ale np. w zakup koni, z którymi mamy permanentny problem, drogocenny sprzęt, z którym komuś może być wizerunkowo do twarzy.
Są tematy, które ze swej perspektywy uważa Pan za chybione?
– Nie. Nie ma takich. Na pierwszym posiedzeniu zarządu precyzyjnie podzieliliśmy kompetencje między poszczególnych członków i z pełną konsekwencją w dalszej pracy będziemy się tego porządku trzymali – w trzech horyzontach, w trzech polach aktywności. Są to po pierwsze – sprawy płynnego przejęcia zarządzania, niepowodujące żadnych zakłóceń organizacyjnych; po drugie – zidentyfikowanie tak zwanych wąskich gardeł czy rzeczy najtrudniejszych, które dzisiaj uwierają sport, jeźdźców, hamują wykorzystanie potencjału, którym środowisko dysponuje, czyli zasobów; i po trzecie – nie wiem, czy nazywać to aż programem naprawczym, bo to musi postępować ewolucyjnie, ale będziemy proponować zmiany, które usprawnią i uelastycznią w sposobach działania cały PZJ, czyniąc z niego sprawne narzędzie organizacji życia jeździeckiego.
Pamiętajmy jednak, że jesteśmy związkiem sportowym, więc główne nurty naszej pracy muszą koncentrować się na organizacji współzawodnictwa, muszą służyć osiąganiu wyników sportowych na arenie międzynarodowej, zdobywaniu laurów ku satysfakcji całego środowiska i rozmaitych osób, które w nasz sport zainwestują. To jest naszym obowiązkiem podstawowym.
Ale nie możemy przy tym tracić z pola widzenia spraw organizacyjnych całego świata koni, rozwoju rekreacji, turystyki, hodowli, które są dla nas niesłychanie istotne. To nasza baza w podwójnym jej sensie – zarówno hodowlanym, bo dostęp do najlepszych koni gwarantuje sukces, jak i ludzkim, bo potrzebujemy napływu zdolnej młodzieży. Tutaj zawsze kłania się symbol piramidy – im szersza jej podstawa, tym wyższy może być jej wierzchołek.
Czy dzięki Pana osobie jeździectwo zdobędzie sponsorów strategicznych?
– Liczę, że tak. Może nie tyle dzięki mojej osobie, ale dzięki zespołowi, bo nie zapominajmy, że mamy tutaj kompetentnego członka zarządu Rafała Wawrzyniaka, który w sprawach marketingowych jest profesjonalistą. To nie znaczy, że on jest w stanie opracować wszystko, bo moje kontakty też będą odgrywać dużą rolę.
Zaraz na początku musimy sobie jasno powiedzieć, że tych sponsorów będziemy poszukiwać w rozmaitych aspektach. Są nam potrzebni sponsorzy strategiczni dla całego PZJ, jako element budowania mechanizmu motywacji zawodników i trenerów – systemu zachęt i premii, a także profesjonalizacji zarządzania konkurencjami. Ale potrzebni są nam też sponsorzy do organizacji imprez. Wreszcie potrzebni są nam sponsorzy, którzy obejmą opieką materialną konkretnych zawodników czy konkurencje na ścieżce przygotowań olimpijskich itp.
To znaczy, że popłynie rzeka pieniędzy?
– Mam nadzieję, że to nasze ciasto będzie sukcesywnie rosło i że nie zabraknie nam na nie drożdży, masła, mleka, bakalii czy polewy lukrowej. Ale musimy je piec wszyscy razem.
A co z ideą hipodromu narodowego?
– Musimy i na to znaleźć sposób. Idealnym miejscem według mnie jest Służewiec. To powinna być świątynia konia. Hipodrom jest bezwzględnie Polsce potrzebny. Trzeba wziąć pod uwagę pewne inwestycje, które zakładał Totalizator Sportowy, a które się troszkę rozmywają. Mam do nich stosunek ambiwalentny, ale na pewno powinien powstać na terenie hipodromu jakiś budynek siedziby wszystkich organizacji związanych z końmi – PZHK, PZJ, PKWK, tych od rekreacji, od hipoterapii, od polo, nawet przyjaciół kawalerii, barwy i broni.
Warszawa jako stolica, ale i Polska, powinna mieć nie tylko tor wyścigowy, lecz w ogóle takie miejsce, które jest utożsamiane z koniem jako dziedzictwem narodowym, koniarską kulturą i jeździectwem. Idealnym miejscem jest Służewiec. Niestety czekamy nie wiedzieć na co…
Tak jak uważam, że popełniamy pewne błędy w architekturze miasta, ignorując potrzebę zachowania dla potomnych toru wyścigowego, choćby jako plamy zieleni w centrum metropolii, podobnie mamy Grób Nieznanego Żołnierza, ale nie mamy miejsca, które byśmy utożsamiali z godnością i siłą państwa polskiego. Powinniśmy odpowiednio zagospodarować plac Piłsudskiego, to przy nim powinny mieć swoje siedziby takie instytucje, jak MSZ, MON. To właśnie tam doszło do pierwszego spotkania z naszym papieżem Janem Pawłem II. To stamtąd jest blisko do Pałacu Prezydenckiego i Teatru Narodowego, do Starówki, Uniwersytetu Warszawskiego, Traktu Królewskiego i Łazienek. To jest godne miejsce, aby stało się sercem polskiej dumy narodowej. Tak jak tor służewiecki świątynią konia.
W kontekście toru służewieckiego chyba nie sposób pogodzić interesów wszystkich grup?
– Chodzi panu o hermetyczność środowiska wyścigowego? Fakt – taka postawa skutkuje tym, czym jest dzisiaj tor. Są totalnie zmarginalizowani. Warszawskie wyścigi konne to dzisiaj głęboka prowincja branży. My wchodzimy do Europy, a oni jakby odjeżdżają, zamykają ogony. Taka postawa do niczego dobrego nie prowadzi. Albo wspólnie zbudujemy pozytywny stosunek społeczeństwa do konia, do sportu, do wyścigów i będziemy do tego razem, solidarnie dążyli, albo będziemy stopniowo znikali z mapy. Niech najdzie ich refleksja, zanim będzie za późno… Nie ma innej drogi niż połączenie sił i wspólnota interesu!
Będzie Pan mediował między tymi środowiskami? Możliwa jest konsolidacja?
– Jestem w pewnym sensie stamtąd. 17 lat byłem na wyścigach, ergo rozumiem tamto środowisko. Rozumiem jego potrzeby, ale też i rozterki. No i jego napięcia wewnętrzne, bo to w ogóle nasza polska przywara. Ale wydaje mi się, że jesteśmy w stanie zbudować koniarską wspólnotę. Czas na uruchomienie instynktu samozachowawczego.
Do jeździectwa przylgnęła łatka sportu niszowego. Można z tym walczyć?
– Jeżeli mówimy o jeździectwie amatorskim, to obcowanie z koniem jest rzeczą wspaniałą, per saldo zdrową; mamy też hipoterapię i to kolejny udowodniony atrybut. Tutaj trzeba stosować zasady popularyzatorskie i egalitarne, wciągać w nasz świat jak najwięcej osób, poszerzać grono sympatyków, zarażać bakcylem koniarstwa. Natomiast jeżeli analizujemy temat przez pryzmat wysokiego wyczynu, to powiedzmy sobie wprost – zawsze będzie to sport elitarny, choćby że względu na koszty.
Bardzo bym chciał, żeby powstał taki system dochodzenia do wyników sportowych, który nie wiąże się wyłącznie z zasobnością portfela zawodnika lub jego rodziny. Może naiwnie marzę o federacji, która gwarantuje na tyle duże środki, że jest zdolna efektywnie wspierać tych najbardziej pracowitych i zdolnych.
Era wielkich mecenasów jeździectwa – jak Aleksander i Tomasz Gudzowaci, Grzegorz Jankilewicz, Alina i Jan Wagowie – chyba już definitywnie odeszła do przeszłości…
– To prawda – kiedy brakuje wyników, zawsze następuje zmęczenie materiału. A nie ma wyników, jak nie ma odpowiedniej organizacji i odpowiedniego dochodzenia do tych bliskich i dalekich celów, od podstawowego poziomu treningów i stałego codziennego postępu po igrzyska olimpijskie i laury mistrzowskie. Rzecz się sypie, kiedy brakuje odpowiedniego „nadzoru technologicznego”.
Czy zacieśnienie współpracy na linii PZJ – PZHK może poprawić sytuację?
– Na pewno ta współpraca jest potrzebna. Przy czym ona musi dotyczyć przede wszystkim wspólnego frontu popularyzacji jeździectwa. Przecież dla PZHK tak naprawdę podstawowym polem zainteresowania powinna być sprzedaż produktu, jakim jest koń. Zatem hodowców interesuje budowanie rynku na konia remontowego do rekreacji i turystyki. Sport wchłonie tylko najlepsze konie, ich sukcesy będą promocją konkretnych hodowców. Cała reszta musi mieć swoich odbiorców, a takim może być rozwinięty rynek rekreacyjno-turystyczny.
Na pewno obszarem naszych wspólnych działań jest promocja koni. A to oznacza, że hodowcy muszą być zainteresowani tym, żeby konie szły do sportu i osiągały wybitne wyniki. Tutaj kłania się abecadło marketingu. Z punktu widzenia sportowców to, co robią hodowcy, to zaopatrzenie w sprzęt. Nie będę teraz porównywał naszej hodowli z zachodnią, mówię o rodzimej dlatego, bo uważam, że jej rozwój to jedno z naszych wspólnych zadań. A z punktu widzenia sportowego nie jest z nią aż tak źle: przypominam trzykrotne zwycięstwo polskiego konia w Wielkiej Pardubickiej czy wyjazd na olimpiadę ekipy na koniach polskiej hodowli. Stanowimy pewien układ naczyń połączonych – dobry produkt, dobra promocja, dobry interes. Podobnie na wyścigach – jeżeli chce pan przyciągnąć ludzi zamożnych, to oni powinni z czasem posiadać własne konie, pasjonować się wyścigami, interesować się tym, jak te konie biegają, bo to oni z czasem zaczną tworzyć pewne środowisko, a miejscem dla tego środowiska, salonem towarzyskim stają się wielkie gonitwy czy zawody sportowe.
Czyli wróci CSIO do Warszawy?
– Nie chcę teraz nic przesądzać, ale moim marzeniem byłoby tworzenie wielkich imprez jeździeckich w obrębie hipodromu narodowego na Służewcu.
Będą polscy jeźdźcy i polskie konie na kolejnych igrzyskach olimpijskich?
– Nie mam cienia wątpliwości. Do celu pozostaje nam 3,5 roku, a zwątpienie jest wrogiem sukcesu, więc pozostawmy je malkontentom.