Uczyła ich Wanda Wąsowska

Wysłuchał: Piotr Dzięciołowski

Za jej sprawą Andrzej Sałacki kupił pierwszego ujeżdżeniowego konia, dzięki jej pomocy Maryla Zielińska uciekła z Polski a Rafał Czemier przynosił jej na treningi kanapki…

Pracowała w Sopocie, Warszawie, Wólce Pęcherskiej… Zaczynała jako asystentka Andrzeja Orłosia. Ilu uczniów miała do tej pory? Tego nie wie nikt, nawet Ona sama. Trudno spamiętać kilkaset nazwisk. Jednym doradzała tylko sporadycznie, innym, na przykład nieznajomym, wskazywała błędy, ot tak, z dobrego serca; tabuny jeźdźców trenowała regularnie, całymi latami. Wszystkich wymienić nie sposób.
– Jeśli kogoś pominę, to się obrazi – mówi smutnym głosem Wanda Wąsowska.
– Proszę się nie martwić, będzie na autora… Zaczynamy:

Zofia Górska: trenowała WKKW u Andrzeja Orłosia, u mnie ujeżdżenie. Dosiadała Halbana, który niestety absolutnie nie nadawał się do skoków, strącał przeszkody, trudno było liczyć, że pomoże jeźdźcowi osiągnąć sukces. Wywrócił się na przeszkodzie w lesie, Zosia złamała kręgosłup i dziewięć miesięcy musiała leżeć plackiem na desce. Odwiedzałam ją w szpitalu; byłam zaskoczona jej dzielnością i optymizmem, nawet w tak trudnych chwilach. Nigdy nie powiedziała, że zamierza zerwać z jeździectwem. I nie zerwała! Wróciła do treningów; ujeździła swojego konia do klasy Intermédiaire.

Anna Piasecka: Najodważniejsza wukakawistka, jaką kiedykolwiek znałam. Świetnie radziła sobie w sytuacjach ekstremalnych. Szkoda, że na olimpiadę w Moskwie pojechała tylko jako rezerwowa, ale trener kadry WKKW Andrzej Orłoś, ustalając skład naszej czteroosobowej ekipy, popełnił kilka poważnych błędów. Obok Jacka Wierzchowieckiego i Mirosława Szłapki, zamiast wystawić Ankę i znakomitego Piotra Piaseckiego, którego w ogóle nie zabrał na igrzyska, dokooptował dwóch niedoświadczonych jeźdźców, Jacka Daniluka i Stanisława Jasińskiego. Ci niestety zawodów nie ukończyli.

Z Piotrem Piaseckim, Eugeniuszem Koczorskim oraz Sylwestrem Piotrowskim prowadziłam treningi ujeżdżeniowe w Legii. Imponowało mi, że daję lekcje uznanym zawodnikom, wówczas znacznie większym ode mnie. Współpraca znakomicie nam się układała.

Danuta Darul-Niczyporuk: Wszechstronna, pracowita i szalenie ambitna. Trenowała skoki, WKKW i ujeżdżenie. Pamiętam, jak na treningu dałam jej jednego z pięciu trzyletnich koni, które dostałam do zajeżdżenia. W ciągu pół godziny spadła pięć razy. Spadała, wsiadała, spadała… Nazajutrz mówię do niej: – Mam dla ciebie dobrą wiadomość, weźmiesz innego konia. A ona w płacz: – Pani trener, niech mi pani tego nie robi. Tamten jest świetny. I dosiadła go, nie spadając już ani razu. Po latach pomogłam Danusi oraz jej mężowi Leszkowi kupić konia. Klacz Siwa okazała się doskonałym wierzchowcem, Leszek zdobył na niej wicemistrzostwo Polski w WKKW.

Maryla Zielińska: Kiedy pracowałam w Sopocie i za sprawą Czesława Górskiego zaczęłam pełnić funkcję samodzielnego trenera, urządziłam, jakbyśmy to dziś powiedzieli, casting na zawodników mojej stajni. Zgłosiła się wtedy m.in. Marylka i – prezentując umiejętności – spadła. Zaczęła tak strasznie ryczeć, jakby obdzierano ją ze skóry. Czym prędzej więc podbiegłam, spojrzałam, a dziewczynie w ułamkach sekundy oko znikało pod opuchlizną. Czegoś podobnego nie widziałam nigdy wcześniej ani później. Niedobrze – pomyślałam, trzeba do lekarza. Okazało się jednak, że Marylka nie płacze wcale z powodu oka, ale z obawy, że nie przyjmę jej do mojej ekipy. Mało tego, że spadła, to jeszcze mnie przepraszała. Przyjęłam ją, po pierwsze dlatego, że jeden upadek o niczym nie świadczy, po drugie spodobał mi się twardy charakter dziewczyny: boli oko, a myśli o treningach. Miałam nosa. Zawodniczka doszła do klasy Intermédiaire. Była oddana koniom bez reszty. Nigdy nie wyszła ze stajni przede mną, choć nie brakowało jej codziennych rodzinnych obowiązków. Bardzo się zżyłyśmy, a kiedy znalazła się w trudnej sytuacji, razem z moim mężem pomogłam jej uciec do Niemiec. To były czasy, gdy nie trzymało się paszportu w szufladzie…

Adam Tarnowski: pierwszy zawodnik doprowadzony przeze mnie do Grand Prix. Pracowity i ambitny, mocno przeżywał nawet drobną porażkę. A porażką było dla niego każde miejsce poza podium. Jeździł na Wilkołaku; koń z racji bardzo słabych kopyt wymagał codziennych, żmudnych zabiegów pielęgnacyjnych. Adaś dbał o niego jak o kogoś najbliższego. Kiedy przeprowadził się do Niemiec, konia musiał zostawić – niestety nie znalazł się nikt, kto by mu w tej opiece dorównał. Stan kopyt pogarszał się z tygodnia na tydzień. To był koniec sportowej przygody Wilkołaka.

Trenowałam też żonę Adama, Violettę Kłos-Tarnowską, która wyróżniała się niebywałą delikatnością w prowadzeniu konia z siodła. Klacz, której dosiadała, uwielbiała ją; to było widać na pierwszy rzut oka. Kiedy Violetta musiała na pewien czas przerwać treningi, koń posmutniał; pamiętam ten jego tęskny wzrok.

Marek Zabłocki: również doszedł do Grand Prix, tyle że już pod kierunkiem Bogusława Misztala, bo ja zdążyłam przenieść się do Warszawy. Niesamowity chłopak, brnął do celu, choć wydawałoby się, że z racji trudnej sytuacji materialnej nie ma szans realizować jeździeckiej pasji. On tymczasem o 5 rano pomagał rybakom zastawiać sieci i zarabiał w ten sposób na jedną, dwie lekcje w siodle. Płacił bilonem, dwudziestogroszówkami. Uwagę na niego, właśnie przez ten bilon, zwróciła moja córka Agata, która na torze w Sopocie dorabiała w czasie wakacji sprzedawaniem biletów. Któregoś dnia zapytała, czy zgodziłabym się go uczyć, bo on taki mały, biedny, a bardzo by chciał. – Pewnie, że tak – odrzekłam – ale nic za darmo. Stępował więc konie innych zawodników, czyścił, zamiatał w stajni – w zamian trenował, i to jak solidnie!

Andrzej Sałacki: poznaliśmy się w 1978 roku w Książu na zgrupowaniu, które prowadził Wolfgang Müller. Andrzej przyjechał tam jako skoczek, ale ciągle za mną chodził, prosząc o indywidualne lekcje. Zgodziłam się i trenowałam go wieczorami na klaczy Kielcza. Koń przypadł mu do gustu, choć nie był jeszcze przygotowany do wysokiego stopnia ujeżdżenia. Któregoś dnia Andrzej oznajmił, że chętnie by go kupił. Było mi to nie na rękę. Miałam wobec tej klaczy zupełnie inne plany, ale że nie należała do mnie, a do stadniny w Rzecznej, obiecałam spytać, ile za nią chcą. Wycenili na 40 tysięcy. Andrzejowi powiedziałam, że na 100 tysięcy. On, ku mojemu kompletnemu zaskoczeniu, odrzekł: dobrze! I tak rozpoczął swoją ujeżdżeniową przygodę. Myślę, że nigdy nie miał do mnie żalu, że za Kielczę przepłacił. Najlepszy dowód, że kiedy we Wrocławiu zdobył złoty medal (na koniu Mytrop), to wycałował mnie jako pierwszą.

Katarzyna Milczarek: jedna z dwu, obok Anny Bienias, moich najjaśniejszych gwiazd. Wyjątkowo zacięta i wymagająca po pierwsze od siebie, po drugie od konia, po trzecie od trenera. Niespożyte siły. Bez względu na to, ile czasu spędziła danego dnia w siodle, męczyła mnie, by jeszcze poćwiczyć dosiad na lonży. Wiedziała, co czyni. Doszła do perfekcji, osiągnęła światowy poziom, sama przygotowała do Grand Prix 16 koni!
Pamiętam, jak jeździłam po nią moim maluchem i zabierałam na treningi. Kiedy Kasia zdała egzamin na prawo jazdy, zamieniałyśmy się miejscami: ona prowadziła, a ja w tym czasie robiłam sobie makijaż. Wygoda z taką amazonką, co z samochodem radzi sobie tak samo dobrze jak z koniem.
Joanna Cieplak przyszła do mnie z Rewii Konnej, nieźle już jeździła. Wraz z Kasią Milczarek zgarniały wszystkie puchary i medale w zawodach na Mazowszu. Na treningi do Miłosnej dojeżdżała z Podkowy Leśnej, i to z przesiadkami, kawał musiała iść pieszo. Opuściła tylko dwa treningi… dwa w ciągu dziesięciu lat! Dosiadała Ikara, który na otwartej przestrzeni ponosił, dlatego zresztą został wycofany z WKKW. Nie pozwalałam brać go w teren. Pewnego razu nie posłuchała i pod moją nieobecność wzięła. Przychodzę nazajutrz do stajni, a Asieńka z sińcami, otarciami; na koniu również jakieś zadrapania. Długo musiałam nalegać, by wreszcie wyjawiła, co się stało. Otóż razem z Kasią Milczarek pojechały na maliny. W drodze powrotnej Ikar poniósł, wywrócił się i stąd te ślady na amazonce oraz wierzchowcu.
Kiedy kilka dni później organizowałam grupę na przejażdżkę w teren, stanowczo zabroniłam jej jechać. Tak mnie jednak błagała, że uległam. Kazałam tylko założyć czarną wodzę. Niestety nie pomogło. Ikar znowu poniósł i pędził prosto w stronę szosy. Zamarłam. Zaczęłam krzyczeć na całe gardło: ewakuuj się! Skoczyła, nic się nie stało. Koń również bezpiecznie dobiegł do stajni. Odetchnęłam.

Anna Bienias: Cicha, spokojna. Jako dwunastolatka zaczęła trenować WKKW u Anny Piaseckiej. Potem trafiła do mnie. Przyszła z Ciosem, ogierem generała Wojciecha Jaruzelskiego, ale przydzieliłam jej Moderna, na którym odniosła zwycięstwo w Pradze. Z kolei na moim Pacyfiku wygrała Mistrzostwa Warszawy – byłam wówczas jedyną trenerką, która pożyczała uczniom swoje konie. Z czasem zaczęła jeździć na należącym do mnie Celbancie. Nie przypuszczałam, że Ania już po roku treningów osiągnie bardzo wysoki poziom. Celbant stał się jej podstawowym koniem, odnosiła z nim największe sukcesy m.in. w konkursach rangi Grand Prix. Na moje 80. urodziny dała na tym emerytowanym 28-latku(!) pokaz, wzbudzając podziw i wzruszenie gości. Dziękuję jej za to po raz kolejny!

Dorota Modlińska: Jak tylko dowiedziała się, że prowadzę zajęcia w Warszawie, zaraz do mnie przyszła. Zjawiła się na moim treningu z małym dzieckiem, stanęła za bandą i przypatrywała się w milczeniu. Nie miałam pojęcia, kto to, ale pomyślałam, niech sobie popatrzy. W pewnej chwili dziecko przeturlało się pod barierką i wpadło na czworobok, czym spłoszyło mojego konia, Luksora. Ależ się sumitowała. Właśnie od przeprosin zaczęła się nasza znajomość. Wkrótce została moją asystentką, musiałam tylko „przerobić” ją ze skoczka na ujeżdżeniowca. Na Damazym zaliczyła I klasę. Na Luksorze natomiast miała przezabawną, choć groźnie wyglądającą przygodę. Otóż wystartowała w konkursie rangi św. Jerzego. Koń się przestraszył i wskoczył na podest, na którym siedzieli sędziowie: Kazimierz Wojtczak i Rozmaryna Morawska. Oboje fiknęli z krzesłami, czym wywołali radość publiczności.

Katarzyna Kuczyńska: W Wólce Pęcherskiej, dokąd przeniosłam się z Legii, przeżyłyśmy smutną przygodę. Jedna ze źrebnych klaczy, Ironia, wsadziła nogę w kraty i w żaden sposób nie mogła jej wyciągnąć. Ruszyłyśmy na pomoc. W trakcie szamotaniny zaczęła rodzić, niestety grubo przed czasem. Źrebak padł, klacz udało się uratować. Kasia odkupiła ją i pod moim kierunkiem trenowała na niej ujeżdżenie. Była tak pracowita i sumienna, że „kazała” mi odbywać z nią zajęcia nawet wówczas, gdy byłam po wypadku od pasa w gipsie. Woziła mnie z domu na ujeżdżalnię i z powrotem.

Tomasz Wardyński: niezwykle zajęty prawnik; na lekcjach spotykaliśmy się po dwudziestej trzeciej; doprowadziłam go do Grand Prix. To bardzo dobry człowiek, pomagał, gdy miałam poważne kłopoty, dbał też o mnie podczas nocnych treningów: ażebym nie marzła, podarował mi kurtkę puchową i kamizelkę. Mam je do dziś.
Rafał Czemier: Poznaliśmy się w Rzecznej, gdy był dzieckiem. Po latach niewidzenia zjawił się, niezwykle wytworny, w Wólce Pęcherskiej i zapytał, czy mógłby u mnie jeździć. Pomogłam mu kupić konia, co wcale proste nie było, bo chłop jak dąb. Doszedł do klasy Grand Prix. Uczyłam go długo, do jego wyjazdu za granicę. Wiedząc, że zawsze jestem głodna, wzruszał mnie, przynosząc na treningi jedzenie. Mówił: catering przyjechał.

Karolina Gogolińska: Może ktoś się zdziwi, że o tym mówię, ale to jedna z tych zawodniczek, która zawsze o swojej trenerce pamięta. Podkreśla przy każdej okazji, że to dzięki mnie zaczęła startować. Utrzymujemy serdeczne kontakty, często jeżdżę do ośrodka w Łodzi i prowadzę konsultacje z jej zawodnikami.

Barbara Niemczewska: niezwykle zdyscyplinowana; od najmłodszych lat przejawiała zdolności pedagogiczne. Nie wykluczałam więc, że w przyszłości może być nie tylko dobrą zawodniczką, ale i trenerką. Nie omyliłam się: jest bardzo dobrą.

Ewa Iwaszkiewicz: Była wtedy małą dziewczynką. Na wszystkie zajęcia przychodziła z wyjątkowo troskliwą mamą; pani Iwaszkiewicz, choć poważnie chora, nie opuściła z córką ani jednego treningu. Można więc powiedzieć, że w dużej mierze właśnie dzięki mamie Ewa wygrywała na swoim kucyku Forest Gump wszystko, co tylko wygrać mogła – w tym Mistrzostwa Polski i Puchar Polski. Gdy wyrosła z kuca, przesiadła się na Scheridana i też odnosiła sukcesy. Zdobyła na nim m.in. srebrny medal Mistrzostw Polski.

Anna Deręgowska: zaczynała w klubie Delfin przy SGGW. Wysyłali ją na zawody bez trenera; kiedyś przyjechała do Sopotu. Zwróciłam na nią uwagę, że taka samotna, a tak dzielnie sobie radzi. Z czasem wzięłam ją pod moje skrzydła.

Maria Pilichowska: Takich przygód się nie zapomina! Do Pragi na zawody międzynarodowe pojechałyśmy samochodem, który Marysia kupiła kilka dni wcześniej. Auto miało co prawda bardzo mały przebieg, ale aż dwadzieścia lat. Kiedy je zobaczyłam, przeraziłam się: w miejscu, gdzie szyby stykają się z karoserią, rósł mech! Nie chciałam krakać, więc nie podzieliłam się moimi obawami. Podczepiłyśmy koniowóz z dwoma końmi i w drogę. Po 120 kilometrach samochód staje. Próbujemy naprawić, ale przecież kompletnie się na tym nie znamy. Wtem z lasu wychodzi jakiś człowiek, okazuje się mechanikiem. Cud! Raz dwa usuwa usterkę. Niestety po kolejnych 100 kilometrach pęka tylna oś. Wzywamy pomoc drogową, Maria wydaje resztkę pieniędzy. Po kilku godzinach auto mamy sprawne i ani nam w głowie wracać do Warszawy. Ledwie ruszyłyśmy, nawaliła elektryka. Z trudem docieramy do granicy, tam auto definitywnie odmawia posłuszeństwa. Alarmujemy Vlastę Kadlecovą, mistrzynię kraju i gospodynię zawodów, której notabene częstokroć udzielałam konsultacji. Vlasta wysyła po nas ciężarówkę. Zaprzęgamy koniowóz oraz nasz wehikuł i na zawody. Obie zajmujemy pierwsze miejsca, ja na swoim koniu, Maria na swoim. Zwycięstwo cieszy, ale trzeba przecież jakoś wrócić do Warszawy. Okazuje się, że syn Vlasty zna się świetnie na samochodach. Naprawia, ale nie mamy czym zapłacić. Jedziemy więc do Wrocławia, pożyczamy pieniądze i wracamy do Pragi. Po kolejnych kilkunastu godzinach możemy wreszcie wyspać się we własnych łóżkach.

Halina Gronowska: Poznałam ją na kursie w Pińczowie. Była najlepsza! Uczyłam ją ujeżdżenia, a ona… klękania mojego konia Sonara. Jest wybitną znawczynią psychologii zwierząt. Potrafi rozmawiać nie tylko z końmi, ale nawet z ptakami i szczurami! Coś nieprawdopodobnego!

Weronika Ciechowska: jej konia Pita doprowadziłam do Grand Prix. W ciągu roku nauczyłam go więcej, niż zdołali moi poprzednicy przez wiele, wiele lat. Nie było zresztą łatwo, bo strzelał z zadu przy każdej zmianie nóg. Znalazłam jednak na niego sposób: zamiast po dwie zmiany, musiał robić na treningu trzydzieści. I przeszło, jak ręką odjął. Jakiś czas temu byłam u Weroniki w USA, gdzie obecnie mieszka. Dałyśmy tam pokaz.

Karolina Szulc, moja wnuczka. Na koniec muszę dwa słowa o niej powiedzieć. Wróżę jej duże sukcesy, zresztą nie tylko ja. Kasia Milczarek twierdzi, że wystarczy poobserwować jej dosiad, by zauważyć, w jak znakomitej utrzymuje się równowadze z koniem. Wierzę, że jeszcze o Karolinie usłyszymy. Może nawet usłyszelibyśmy coś dobrego po tegorocznych mistrzostwach juniorów, ale ktoś mądry wymyślił organizację zawodów na początku czerwca, gdy to ostatni moment poprawiania ocen przed końcem roku szkolnego. Szkoda słów!

* * *

Wanda Wąsowska o swoich uczniach mogłaby napisać nie jedną, ale kilka książek. W takim tekście jak ten nie wszystko da się zmieścić.
– Chce pan powiedzieć, że kończymy? Przecież nie wspomniałam jeszcze o Beacie Beck, Małgorzacie Chałeła, Ilonie Cieślinskiej-Janas, Annie Fejlak, Marcie Gutowskiej, Bożenie Jachlewskiej, Dorocie Mazurek, Arturze Pawłowskim, Marcie Piaseckiej, Grażynie Polak, Kamili Rupiewicz, Dorocie Urbańskiej, Jolancie Żarskiej-Sułeckiej, Katarzynie Żurawskiej… Co ja im powiem, jak się spotkamy?
– Ustaliliśmy na początku: będzie na autora!

Reklama

Monitoring stajni
Smarthorse