Piotr Dzięciołowski
Tomasz Biernawski – człowiek od koni i militariów w polskim filmie, bywa scenografem i dekoratorem, kolekcjoner sprzętu jeździeckiego – Współtworzył około stu obrazów, pracował m.in. na planie Quo vadis, Ogniem i mieczem, Starej baśni, Bitwy Warszawskiej. Niniejszy tekst opowiada o jego jeździeckich doświadczeniach, które zdobywał w USA blisko czterdzieści lat temu. Materiał ten jest jednym z rozdziałów przygotowywanej do druku książki Piotra Dzięciołowskiego Tomasz Biernawski – Wielki Koniuszy Polskiego Filmu.
Wyjechać w latach siedemdziesiątych do innego kraju niż NRD, Czechosłowacja czy ZSRR było nadzwyczaj trudno. Nic więc dziwnego, że kiedy Tomaszowi Biernawskiemu, wówczas pracownikowi Muzeum Etnograficznego w Warszawie, nadarzyła się okazja spędzenia kilku miesięcy w Stanach Zjednoczonych, skorzystał z niej bez wahania. Wyjazdowi przyklasnął też chlebodawca, licząc, że młody, świetnie zapowiadający się naukowiec zbierze tam materiały do pracy doktorskiej „Rola bizona w kulturze Indian”.
– Bardzo chciałem taką pracę napisać, zwłaszcza że historią Indian interesowałem się od najmłodszych lat. Kiedy jednak na miejscu jeden z amerykańskich profesorów z University of Albuquerque powiedział mi, że on sam zbiera materiały na podobny temat już dwadzieścia pięć lat i ciągle jest na początku drogi, uświadomiłem sobie, że moje wysiłki nie mają sensu – cóż bowiem mogę zdziałać w ciągu kilku miesięcy. Zrezygnowałem z naukowych planów. Ale w Stanach znalazłem się nie tylko za sprawą Indian, także koni. Pojechałem tam za namową naszych rodaków mieszkających w Ameryce, którzy akurat kupowali kolejną partię wierzchowców w stadninie w Walewicach i szukali kogoś, kto zajmie się nimi na miejscu. Tak trafiłem do Spruce Ridge Farm Stables koło Ridgefield w Connecticut.
Tomasz Biernawski został zatrudniony w charakterze masztalerza w dużym, czterdziestokonnym ośrodku jeździeckim prowadzonym przez por. Paula Okołowicza, zwanego Zbyszkiem. W ramach obowiązków sprzątał boksy, karmił pensjonatowe konie, a miał ich pod opieką dwadzieścia. Od porządku w stajni zależało w dużej mierze zadowolenie klientów, ich poczucie, że dobrze zrobili, wybierając akurat ten, a nie inny ośrodek. Dla swoich koni mieli do dyspozycji boksy lub stanowiska, ujeżdżalnie: krytą i dwie otwarte, tor crossowy, kilka padoków indywidualnych i pastwiska. Cały ten kompleks obsługiwany był zaledwie przez pięć(!) osób łącznie z właścicielem. Każdy z pracowników miał przydzieloną liczbę koni; do obowiązków należało również naprawianie ogrodzeń, wyjazdy po paszę lub trociny na ściółkę, prowadzenie jazd, towarzyszenie klientom w wyjazdach terenowych.
– Pierwsze miesiące były dla mnie koszmarne. Nie mogłem sobie poradzić z robotą. Żeby zdążyć, wstawałem dwie godziny wcześniej, a i tak musiałem biegać od boksu do boksu, od konia do konia, by w miarę dokładnie zrobić to, co do mnie należało. Któregoś dnia szef ośrodka spostrzegł, jak zziajany i zmordowany biegam po stajni. Zawołał mnie i powiedział:
– Tom. Tu przyjeżdżają klienci odpocząć. Oni nie chcą widzieć kogoś zdyszanego i zmęczonego. Musisz być uśmiechnięty od ucha do ucha, radosny. Mało tego, jeśli np. któryś z naszych gości zechce, byś z nim pogadał, a nawet zaprosi cię do baru na drinka, nie możesz odmówić.– Potrzebowałem trzech–czterech miesięcy, ażeby odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Do perfekcji dopracowałem logistykę. Nauczywszy się np., który koń, w którym miejscu najbardziej brudzi, nie musiałem za każdym razem sprzątać całego boksu, tylko jego część; kiedy niosłem jedno wiadro z wodą, drugie już się napełniało. W ten sposób oszczędzałem cenne minuty. Zacząłem mieć czas nie tylko na wyjazdy w teren, ale też na prowadzenie jazd.
Nim jednak masztalerz znad Wisły zaczął edukować innych, musiał najpierw sam się nauczyć. Okazało się bowiem, że choć w kraju sporo jeździł, startował nawet z powodzeniem w mistrzostwach akademickich, to jego umiejętności były żadne.
– W Polsce ton nadawał wtedy słynny mistrz Jan Kowalczyk – gaz do dechy i do przodu. Tymczasem doskonały słowacki trener Pavel Blaho z wieloletnim amerykańskim doświadczeniem, zatrudniony w tym samym ośrodku co ja, uświadomił mi, że nie o to chodzi. Pokazał, na czym polega np. „podstawianie” konia, uzmysłowił, że na przeszkodę najeżdża się w pełnym siadzie, wskazał dziesiątki elementarnych błędów, jakie popełniałem. Wiedzę chłonąłem błyskawicznie. Po kilku miesiącach zacząłem pracować nie tylko z jeźdźcami, także z końmi. Z młodymi i starszymi. U nas w tamtych latach wierzchowce siedmio-, ośmioletnie po sporcie, zmaltretowane fizycznie i psychicznie przechodziły na emeryturę; tam zaczynały dopiero intensywne treningi. Efekt? W Madison Square Garden w Mistrzostwach Ameryki w Konkursie Szybkości widziałem znakomicie radzące sobie osiemnastolatki. W Polsce nie do pomyślenia nawet dziś! Tam podejście do koni było zupełnie inne. Mój szef kupował co pewien czas prosto z pociągu piętnaście–dwadzieścia ledwie zajeżdżonych trzylatków. Płacił za nie po trzydzieści–pięćdziesiąt dolarów. Po pierwszych próbach dosiadu zostawiał te, które dawały nadzieję, że „coś” z nich będzie, i organizował dla nich kolejny egzamin, tym razem skokowy. W korytarzu ustawiał przeszkodę, kierował na nią konia sauté. Jeśli ten się bał, przegrywał, jeśli pięknie baskilował, zaczynał treningi, ale… ujeżdżeniowe. Skakał tylko raz w tygodniu i to bez jeźdźca. Pod jeźdźcem, i to dopiero po kilku miesiącach, pokonywał jeszcze nawet nie przeszkody, ale rozbudowane zestawy cavaletti.
– Większość dnia konie spędzały na pastwiskach. U nas jakże często, zwłaszcza te ujeżdżeniowe, w ogóle nie widują światła dziennego; z boksu maszerują do hali, z hali do boksu. Ich użytkownicy boją się pojechać w teren, bo nie wiadomo, co takiemu wypłochowi w głowie zaświta. Tam spacer po lesie, pokonywanie rowów, potoków, pagórków traktowane jest jako element gimnastyki, gwarantujący zwierzęciu także równowagę psychiczną.
Tomasz Biernawski spędził w tamtejszym ośrodku rok. Na kolejny przeniósł się do Fiddle Horse Farm koło Westport, gdzie został szefem dwuosobowego personelu. Ośrodek był nieduży, można powiedzieć rodzinny. Właściciel Sam Friedson miał synów, którzy jeździli konno i potrzebowali trenera dla siebie oraz dla swoich wierzchowców. Wszystkich koni było tam wraz z pensjonatowymi około dwudziestu.
– Praca w tej stajni, w przeciwieństwie do Spruce Ridge mającej profil zdecydowanie sportowy w stylu angielskim, była dla mnie znacznie ciekawsza. Poza końmi skokowymi stały tam świetnie przygotowane cowpony, huntery i polo pony. Raz w tygodniu przyjeżdżał kowal, niegdyś jeździec rodeo, wspaniały gawędziarz; od niego uczyłem się zupełnie dla mnie obcego stylu western oraz władania lassem. Dzięki temu, że udało mi się przed powrotem do kraju wykupić moje robocze siodło oraz komplet sprzętów, zacząłem w ojczyźnie organizować pokazy jazdy westernowej.
I tak w dużej mierze dzięki Tomaszowi Biernawskiemu zapanowała u nas moda na ten obcy wówczas styl. Ale w Fiddle Horse Farm nasz rozmówca nie tylko bawił się w kowboja. Przede wszystkim był jeźdźcem stajennym reprezentującym firmę na zawodach w skokach przez przeszkody.
Konkursy odbywały się we wszystkie weekendy oraz w środku tygodnia. Od stycznia do grudnia. Nikt nie zamykał sezonu, nikt też nie otwierał. Sezon trwał wiecznie. „Nasz” zawodnik startował najczęściej na trzech koniach – dwa były bardzo dobre, trzeci miał nabierać obycia z parkurem.
– Dosiadałem tam m.in. znakomitego ciemnogniadego Pinokia. Nieduży konik, ale o wyjątkowej potencji skoku. Sprężyna! Przed moimi pierwszymi z nim zawodami koledzy co prawda odradzali mi używanie kiełzna, bo ponoć tego nie znosił, ale ja nigdy wcześniej tak nie jeździłem. Bałem się więc, nie chciałem ryzykować, zwłaszcza że do pokonania w ewentualnych dogrywkach były przeszkody wysokości nawet 140 centymetrów (4 stopy 6 cali). Na rozprężalni pierwszą stacjonatę Pinokio jakoś zaliczył, ale drugą rozwalił. Na parkurze było jeszcze gorzej: ledwie ruszyliśmy, a już leżeliśmy na ziemi pomiędzy drągami rozbudowanej przeszkody. Dobrze, że żadnemu z nas nic się nie stało. Przejazd zamierzałem oczywiście kontynuować, ale przy powtórnym najeździe na przeszkodę Pinokio odmówił i… było po zawodach. Zdałem sobie wtedy sprawę, że jeśli nie przekonam się do jazdy bez kiełzna, to na tym koniu nie mam żadnych szans. Odważyłem się przy okazji kolejnego konkursu i zajęliśmy jedną z pierwszych lokat.
Od tamtej pory miejsca z Pinokiem od najwyższego do piątego stały się regułą. Co jednak ciekawe, w trakcie przejażdżek po lesie ten sam koń, pokonując nawet przeszkody terenowe, nigdy nie narzekał, że ma coś w pysku.
Drugi bardzo dobry koń dosiadany przez Biernawskiego, Sudak (wymawiało się Cudak), chodził z kiełznem zawsze, tyle że odpowiednio dobranym.
– W tamtych czasach w Polsce używało się dwóch podstawowych rodzajów kiełzn: wędzideł i munsztuków. W Stanach mieli do wyboru kilkaset angielskich, nie licząc westernowych. W miarę łatwo można więc było dopasować kiełzno do konia albo jeździć bez. Dziś jazda bez kiełzna czy wręcz bez ogłowia zdobywa coraz większą popularność także u nas. W tamtym czasie, pół wieku temu, pewnie żaden rodzimy jeździec nie odważyłby się dosiąść konia bez kierownicy i ręcznego hamulca.
Jazdy na różnych koniach, przy użyciu różnego sprzętu, do tego w rozmaitych warunkach wzbogacały – co oczywiste – jeździeckie doświadczenie Tomasza Biernawskiego. Niemałych umiejętności wymagała np. pogoń za lisem par force.
– Niezwykle atrakcyjne biegi z udziałem nawet kilkudziesięciu koni i sfory psów nie należały jednak do bezpiecznych. Zawsze kończyły się złamaną ręką, nogą, obojczykiem, choć przecież brali w nich udział wprawni jeźdźcy. Kontuzji ulegały też wierzchowce. Prędkości rozwijaliśmy bowiem znaczne, a konie miały do pokonania kłody, murki, płoty.
Organizowane przez ośrodek imprezy rekreacyjne i sportowe zaczęły w pewnym momencie napotykać trudności. Wokół wyrastały domy jednorodzinne, ubywało terenów do uprawiania jeździectwa. Ośrodek skazany był na zagładę. Właściciel postanowił przenieść go do Pensylwanii, a Biernawskiemu zaproponował przeprowadzkę wraz z nim.
– Propozycja nęcąca ze wszech miar, ale gdybym na nią przystał, byłaby nieodwracalna. Znaczyłaby, że już nigdy nie zobaczę rodziców, braci, dziadków i żony. Pozostaniem za granicą naraziłbym zapewne całą moją rodzinę na poważne nieprzyjemności. Takie to były czasy. Rzeczywistość nie do zrozumienia dla młodego pokolenia Polaków.
Po dwóch latach pobytu w Stanach – to, jak mówią, niezbędny okres, by zaczynać myśleć po ichniemu – Biernawski, mimo iż w jakimś sensie stawał się Amerykaninem, postanowił wrócić do Polski. Górę wzięły względy sentymentalne. Rodzina, ach rodzina…
Po powrocie do kraju podziękowano mu za pracę w Muzeum Etnograficznym w Warszawie. Tak zaczęła się jego, trwająca po dziś dzień, przygoda z filmem.