Rajd na „Dzikich Polach” – wrzesień 2003

Elżbieta Czabańska

Zazwyczaj najlepiej udają się improwizacje i tak też było z naszym rajdem. Do przedostatniego dnia przed wyruszeniem do Tarnopola, jeszcze nic nie było pewnego; samochody niesprawne, ilość osób ledwie w dolnej wymaganej przez organizatora granicy, nikt nie był przygotowany. A jednak udało się i było wspaniale.

Pojechaliśmy w piątkę: Aurika, Ania, Zbyszek (który jechał po raz wtóry i któremu zawdzięczamy zorganizowanie rajdu), Adam i Elżbieta. Trzech, zdawało się pewnych kandydatów rozmyśliło się w ostatniej chwili. Podróż z pod Czarnego Małego koło Czaplinka do Tarno pola przejechaliśmy jednym ciągiem. Aż do Piotrkowa dwie osoby jechały w pace vana, na szczęście odbyło się bez kontroli drogowej, a dalej już jechaliśmy dwoma samochodami.

Na ukraińskiej granicy co najmniej pięciokilometrowa kolejka TIR’ów i setki samochodów osobowych -przecież 1-ego października będą wprowadzone wizy. Samochody wciskają się pomiędzy inne, bałagan, trochę kłótni, udane próby przedostania się pasem z zakazem wjazdu. Już po 3 godzinach odprawa celna za nami, wyruszamy w ostatni odcinek i bez zakłóceń docieramy o 3-ej rano do Tarnopola, gdzie okazuje się, że jest już 4-ta, bo czas pomiędzy naszymi krajami różni się o godzinę… Zostajemy bardzo serdecznie przyjęci przez Mirka, gospodarza, a zarazem organizatora rajdu, roztasowujemy się na krótki nocleg.

Następnego dnia rano, po obfitym ukraińskim śniadaniu jedziemy busikiem Mirka do Romanowego Sieła gdzie ma rozpocząć się rajd.. Dostajemy przydział koni, obsługa siodła je i wyruszamy. Pierwszy odcinek jest fatalny. Wystane konie caplują, trudno się z nimi dogadać. Po trzy godzinnym odcinku biwak z obiadem dla nas i obrokiem dla koni, a potem już jazda znacznie lepsza – zaczynamy się prawidłowo porozumiewać z końmi i wzajemnie dopasowywać.

Konie są nie duże, mocno zbudowane, o twardych kopytach, zadbane, spokojne, mają zaufanie do ludzi i wzajemnie do siebie, chętnie idą do przodu i niczego się nie boją. A miałyby czasami czego, bo jary są o bardzo stromych zboczach porośnięte długą śliską trawą, często ze skałkami, a ścieżki bywają wąskie nad stromizną z obu stron.

Wchodzimy w rutynę dnia codziennego; po śniadaniu o 9-tej wyruszamy w drogę, by po 3 – 4 godzinach zatrzymać się w jakimś ładnym miejscu na popas z bogato zastawionym stołem, nakrytym białym obrusem Po odpoczynku znowu 3-4 godziny jazdy do miejsca (fot) noclegowego. Konie stoją pod gołym niebem uwiązane do drzew lub rozpiętej dosyć wysoko liny, z przytwierdzonymi w pewnych odległościach metalowymi kółkami do uwiązów, a my wygodnie śpimy w chłopskich chatach serdecznie przyjmowani przez gospodarzy. Jeden z noclegów był na plebanii u grecko – katolickiego księdza. Oczywiście wieczorem przy ognisku jest obfita kolacja przeważnie przy grze i śpiewach wiejskich zespołów. Prawie w każdej wiosce znajdują się takowe; są złożone ze starszych ludzi, bo młodzież zaczyna odchodzić od tradycji. Niedługo nie będzie już wiejskich kapeli, zanikną piękne ukraińskie melodie. Trzeba przyznać, że i chórzyści i muzykanci bawią się świetnie i są szczęśliwi, że ktoś ich chce słuchać i tańczyć z nimi.

Trasa wiedzie przez Dzikie Pola, już dzisiaj nie tak dzikie jak ongiś, lecz wciąż bezkresne, porośnięte trawą i burzanami. Rzadko widoczne są, również bezkresne uprawne areały, na których pracują ciągniki. Przejeżdżaliśmy przez jabłkowe sady, zajmujące setki hektarów, obecnie nie pielęgnowane i nie użytkowane. Gdzieniegdzie widoczna wioska, otoczona uprawnymi poletkami, z których teraz gospodarze zbierają buraki, dynie, kabaczki, melony, kawony, kukurydzę. Pomagają im w tym zadbane konie, ciągnące wyładowane wozy. Czasami widać samochód z przyczepą pełną plonów, jadący gdzieś dalej zakurzoną drogą. W pobliżu wsi spotykamy starszych ludzi i dzieci, pasące zadbane krowy, a na Zbruczu i mniejszych rzeczkach, dzień i noc pływają stada tłustych gęsi. W zagrodach widać kury, indyki i świnie dające grubą słoninę.

Większa część naszej trasy wiodła prawą stroną Zbrucza, raz wąskiego, rwącego w głębokim jarze, a raz rozlanego z powolnym nurtem wśród niskich brzegów. Przejeżdżamy go konno we wsi Sokiryńce wąskim brodem – Aurika na swoim siwku odbija nieco w lewo i grzęźnie wraz z koniem w głębokim mule. Wśród huraganowego śmiechu wynurzają się – ciemna postać na karym koniu. A potem Aurika, częściowo rozebrana i na bosaka wyrusza w dalszą drogę i szybko wysycha na słońcu.

Dwa samochody towarzyszyły nam na popasach i noclegach. Jeden z obrokiem i zapasowym sprzętem jeździeckim, drugi gospodarczy z kuchnią bogato zaopatrzoną i doskonałą kucharką, której ambicją było dogodzić nam swoimi zdolnościami kulinarnymi. Od początku zadecydowaliśmy, że mamy ochotę tylko na prawdziwie ukraińskie jedzenie, a ona gotowała nam i podawała za każdym razem inną, a zawsze smakowitą potrawę – najrozmaitsze pierogi, bliny, pampuszki, kluski, banasz, bakłażany w różnej postaci, smażony kalafior, kaszę z dyni, racuchy, indyka, królika, czosnek, cebulę, wspaniałą grubą słoninę, a do tego gęstą śmietanę, konfitury z wiśni, pomidory, melony, kawony, winogrona.

Konie były zawsze przygotowane, nakarmione, wyczyszczone, osiodłane, zadbane. Naszym przewodnikiem był Wołodia, jeździec od dzieciństwa, chodził do szkoły przy stadninie i kształcił się na dżokeja. Okazało się jednak, że wyrósł za nadto i nie był w stanie utrzymać wymaganej wagi, zaczął więc brać udział w skokach przez przeszkody, a w końcu został jedynie pracownikiem i objeżdżaczem w tej samej stadninie. Prócz tego Mirek zatrudnia go często jako przewodnika na rajdach. Chłopak bardzo sympatyczny i dbający o konie.

Po dojechaniu do wsi Kudryńce, przejechaliśmy busikiem Mirka przez zawiły, pokręcony bród na Zbruczu, za prowadzącym nas furmanką młynarzem. Bród ten co roku jest inny i trzeba być naprawdę świetnie obeznanym z rzeką, aby go przejeżdżać. W ten sposób na skróty dojechaliśmy do Kamieńca Podolskiego, by zwiedzić zamek w którym zginął pan Wołodyjowski. Na pisanym przewodniku jest oznaczone to miejsce. Zamczysko jest częściowo ruiną, odremontowywaną, jak widać bardzo powoli. Musiała to być kiedyś potężna warowna forteca, trudna do zdobycia, górująca nad rozległą okolicą, położona wysoko na stromym brzegu Dniestru.

W mieście zwiedziliśmy kościół z polskimi napisami na nagrobkach i pomniku przed kościołem i łacińskim napisem na domu katolickiego biskupa. Napisy te przetrwały czasy sowieckie i post komunistyczne.

Zwiedziliśmy także zamek w niedalekim Chocimiu, również powoli remontowany i przez Okopy Św. Trójcy wróciliśmy do Kudryniec na kolację, tańce i śpiewy.

Następnego ranka młynarzowa przygotowała wspaniałe śniadanie i dała nam ludowe stroje do przebrania się i fotografii. Stroje te były pięknie ręcznie bogato i kolorowo haftowane.

Nad wsią Kudryńce górują ruiny starego wielkiego zamczyska. Prowadzi do niego wąską grzędą droga; po obu stronach bardzo strome zbocza kamieniste, porośnięte trawą. Samo wejście konno do ruin było wysoce nieprzyjemne, trzeba było przejechać przy samej ścianie wąziuteńką ścieżką na przepaścią. Konie tę przeszkodę pokonały bez wahania.

Następny etap z niewielkim błądzeniem prowadził do wsi Kływcze i grot, największych na Ukrainie. Są one w skałach nie wapiennych, to też brak tam stalaktytów i stalagmitów. Ciągną się kilometrami, są dobrze oświetlone i oznakowane.

Przy kolacji grał i śpiewał zespół 3 mężczyzn i 3 kobiet w strojach ze ludowych. Z dwoma z nich, do odpowiedniej piosenki, zagrał Zbyszek doskonałą pantomimę.

Świetny nocleg z łazienką mieliśmy u nauczycielki, która wyszła za mąż za Polaka i w najbliższych tygodniach planowała na stałe przenieść się pod Warszawę.

Rajd dobiegał końca. W czasie ostatniego etapu zrobiliśmy sobie niezaplanowany odpoczynek w lesie i koło południa dotarliśmy do pustej po kołchozowej obory na 800 krów. Tu zostawiwszy konie wróciliśmy do Tarnopola busikiem.

Po południu zwiedziliśmy pięknie odnowione miasto, a wieczorem była uroczysta końcowa kolacja. Następnego dnia czekał nas powrót i zwiedzanie po drodze Lwowa. Mało się zmienił od przed wojny. W kościołach na nagrobkach są tablice z polskimi napisami, stoi pomnik Adama Mickiewicza, jest hotel i restauracja Zorza, tyle, że napis cyrylicą, nawierzchnie ulic nie asfaltowane, teatr zadbany, pałac Potockich wyremontowany.

Ogólne wrażenie jakie odnieśliśmy jest bardzo pozytywne. Ludność na wsiach (z miejską nie mieliśmy kontaktu), była do nas bardzo przyjaźnie ustosunkowana; sporo starszych osób informowało nas, że są z Polski i wraz z rodzinami w 1945 r. podczas „Akcji Wisła” zostali przesiedleni na Ukrainę.

Rajd nie był męczący; dzienne przemarsze wynosiły około 40 km, a całość około 300 km. Był świetnie przygotowany, przeprowadzony i urozmaicony, a Mirek dwoił się i troił byśmy byli zadowoleni, najedzeni i szczęśliwi. Dopomogła mu w tym też i bezchmurna, ciepła w dzień i słoneczna aura.

Reklama

Monitoring stajni
Smarthorse