Przejrzeć na oczy

Rozmawiał: Michał Wierusz-Kowalski

Jednoczenie środowiska to żmudny proces – wymaga nie lada wysiłku, żeby wypracować wspólne dobro, ogólny szacunek dla siebie nawzajem oraz jednomyślność wobec ważnych branżowych spraw. Tego powinien szukać świat koni – zjednoczenia. Zwycięstwa wspólnego interesu nad interesikami lokalnych demagogów, watażków, pieniaczy. I skoro udało się to ludziom od bydła, to może i koniarze dadzą radę. Mówi o tym Leszek Hądzlik, prezydent Polskiej Federacji Hodowców Bydła i Producentów Mleka, wiceprezes Polskiego Związku Hodowców Koni i prezes Związku Hodowców Koni Wielkopolskich.

Jest Pan prezydentem Polskiej Federacji Hodowców Bydła i Producentów Mleka, jednocześnie wiceprezesem Polskiego Związku Hodowców Koni i prezesem Związku Hodowców Koni Wielkopolskich. Czym się różni krowa od konia?
– Zasadniczo. Przede wszystkim gatunkiem, pochodzeniem, ale i sposobem użytkowania. To są dwa odmienne zwierzęta – jedno parzysto-, drugie nieparzystokopytne, różne korzyści produktowe z nich płyną. Są nawet konkurencyjne w wykorzystaniu powierzchni paszowych, choć stanowią doskonałe uzupełnienie w relacjach gospodarczych. Taki przynajmniej jest obecnie kierunek, bo wcześniej konie pracowały na roli, przygotowywały paszę i pomagały rozwozić ją bydłu, były środkiem transportu, partnerem karmicznym Homo sapiens i symbolem statusu. Natomiast teraz bydło przez profity, które daje rolnictwu, awansowało w hierarchii gospodarczo-biznesowej i raczej utrzymuje konia…

Historia konia na tych ziemiach jest jednak znacznie dłuższa niż krowy.
– Myślę, że tak. Szczególnie takie bezpośrednie użytkowanie, zżycie się z nim, udomowienie. Koń właściwie był od samego początku z człowiekiem. Na naszym terenie ujarzmiono konika polskiego. To on był przez wieki nieodłącznym przyjacielem polskiej wsi, potem towarzyszem na zawieruchę wojenną, bez mała personifikowaną siłą roboczą i środkiem komunikacyjnym. Zaspokajał potrzeby kulturotwórcze i estetyczne. Geneza pojawienia się konia między Bałtykiem a Tatrami wiąże się z pełnym sentymentu przywiązaniem i zapotrzebowaniem Polaka na kontakt z tym zwierzęciem oraz piękną symbiozą, jaka ich łączyła. Tymczasem bydło jest z nami długo, choć zawsze stricte użytkowo, dalej od ogniska domowego. Miało do wypełnienia zadania o charakterze spożywczo-gastronomicznym – najpierw mięso, potem mleko i całe przetwórstwo. Choć przez chwilę krowa miała z koniem wspólny mianownik – służyła na roli jako siła pociągowa. Reasumując – koń był bliżej ludzkiego serca, ale krowa jest dzisiaj ważniejsza, bo nas żywi!

Jak Pan znajduje na to wszystko czas, godzi te niebagatelne funkcje?
– Nie jest łatwo, ale to wyszło z jakiegoś takiego mojego ogólnego rozpędzenia organizacyjnego. To pokłosie predyspozycji menedżerskich; bez względu na dziedzinę, którą się zajmowałem, zawsze było dużo roboty. Bez góry obowiązków łyso się czułem i czuję, więc poświęcam każdą wolną chwilę na działalność – jak nie zawodową, to społeczną.
Konie oczywiście były miłością numer jeden. Dla nich poszedłem na zootechnikę, choć hobbystycznie grałem wówczas w piłkę nożną i prowadziłem drużynę na poziomie II i III ligi. Ponadto była praca związana z sektorem rolniczym. I tak stopniowo przybywało profesjonalnych i paraprofesjonalnych aktywności związanych zarówno z bydłem, jak i końmi, np. wystawy na Służewcu. Udzielałem się chętnie, z entuzjazmem załatwiałem góry spraw za byłych działaczy, pisałem sprawozdania itd. i tak mijały kolejne imprezy, sympozja, konferencje, zjazdy, wystawy, konkursy, targi, zawody… W pewnym momencie dostrzeżono moje predyspozycje organizacyjne i wsiąkłem. Konie i bydło stały się moim życiem. A żeby było ciekawiej, z chwilą gdy zaczęły powstawać powiaty, najpierw w 1998 r. zostałem prezesem Powiatowego Koła Hodowców Koni w Gostyniu. Nie wiem, jak to wyszło, w każdym razie, kiedy w 2000 r. ówczesny prezes WZHK Jerzy Domański ustąpił z przyczyn zdrowotnych, to mimo wielu aspirujących kandydatów mnie na tę funkcję namaszczono. Jednocześnie byłem w zarządzie Federacji Hodowców Bydła i Producentów Mleka w Wielkopolsce, gdzie udzielałem się od lat 80., np. przy wystawie w Pudliszkach. Powoli, ale konsekwentnie zbierałem bagaż doświadczeń i to nań w pewnym momencie ludzie postawili, wiedzieli, co sobą reprezentuję.
W 2003 r., jako delegat na Walny Zjazd, dostałem propozycję kandydowania na prezydenta polskiej federacji. Wielu mi dziś nie wierzy, ale zgodziłem się dopiero za trzecim podejściem, bo miałem świadomość, że podjęcie się pewnych funkcji pociąga za sobą zobowiązania, a tego się obawiałem. Bo dajesz się wybrać nie po to, żeby tylko być, ale żeby coś konkretnego robić. Wiedziałem, że jak w coś wejdę, będzie to kosztem czasu, rodziny i innych spraw. Zwłaszcza że byłem prezesem WZHK i członkiem prezydium PZHK. Już wtedy moimi codziennymi obowiązkami mogłem obdzielić kilka osób.
Wtedy też zaczął się zmieniać charakter tych organizacji, a szczególnie Polskiej Federacji Hodowców Bydła. Z chwilą gdy zostałem prezydentem, a byłem trzecim z rzędu w historii tej organizacji, w firmie zatrudniona była jedna osoba – dyrektor biura PFHB. Natomiast teraz jesteśmy pracodawcą dla 2050 osób. Ponadto jesteśmy posiadaczami pewnych własności, mamy na wyłączność powierzone poszczególne zadania, są ogromne zobowiązania, lecz i gigantyczna frajda na finale.
Można powiedzieć, że wpadłem w wir tej pracy. Nie jest lekko, aczkolwiek to, że zostanę na przyszłą kadencję, daje satysfakcję i informację, że cieszę się zaufaniem i szacunkiem, bo spełniam oczekiwania wyborców. A to jest bardzo ważne.

Czy korzysta Pan z doświadczeń każdej z organizacji w działalności pozostałych?
– Na pewno tak. Byłoby błędem, a wręcz czystą głupotą nie korzystać z tego, co pożyteczne, sprawdzone, skuteczne. Naturalnie przeszczepiam tylko pewne zasady i rozwiązania logistyczne, bo nie ma co ukrywać, że np. koniarze zorganizowali się w samodzielną organizację znacznie wcześniej niż bydlarze. I to była działalność typowo związkowa. Zostałem prezesem powiatowego koła, postawiłem sobie pewne zadania, a następnie je efektywnie realizowałem, zaprowadziłem porządek w WZHK – wszystko to sprawiło, że hodowcy bydła mi zaufali. To było fundamentem, szczególnie na początku, gdy jeszcze mało kto mnie znał, wyboru na szefa, który jest zdolny poprowadzić ku nowemu taki twór, jak polska federacja.
Nie wstydziłem się zaraz na początku powiedzieć bez ogródek, że jestem również prezesem WZHK i sprawy tego związku także leżą mi na sercu. To był newralgiczny okres, kiedy razem z dyrektorem Andrzejem Stasiowskim, reprezentując PZHK w Weronie, pretendowaliśmy i byliśmy przyjmowani do WBFSH. Szczęśliwie poczytano to za atut – z sukcesem reprezentowałem inną organizację, i to o dużym znaczeniu, która została przyjęta na światowe salony. To był pozytywny koński akcent, który odegrał istotną rolę w mojej karierze. Konie dały mi kopa w górę!
Obycie, doświadczenie z zebrań i spotkań, otarcie się o pewien rodzaj funkcjonowania, był bodźcem do dalszych kroków.

Krowy w naszym kraju mają się dziś znacznie lepiej niż konie, dlaczego?
– Różnie to bywało w najnowszej historii, bo w latach 80. czy 90. o tych, co zajmowali się hodowlą bydła, mówiono per patrioci, czyli w domyśle idioci, masochiści, samobójcy, oczywiście w kontekście materialnym. Natomiast myślę, że polska federacja, która powstała w 1995 r., stworzyła bardzo solidne podwaliny. Moi poprzednicy – Krzysztof Banasz i Andrzej Strzyżewski – podejmowali trafne decyzje, które z upływem lat pozwoliły naszej organizacji rozwinąć skrzydła.
Podstawowym atutem stała się konsolidacja wszystkich związków. Nie ma ani jednego związku poza federacją, w imię hasła – w jedności siła! Stanowimy jedną silną organizację o nazwie Polska Federacja Hodowców Bydła i Producentów Mleka. Element „i Producentów Mleka” dodaliśmy z chwilą rozpoczęcia mojej kadencji. W ten sposób zorganizowaliśmy bardzo szeroką grupę, lobby któremu nikt nie podskoczy, nie stanie okoniem, nie zignoruje, bowiem jesteśmy reprezentantem całego kraju. I to daje nam niesamowitą moc sprawczą.
Bardzo często w rozmowach ze zmieniającymi się ministrami ktoś próbuje w imię politycznej hucpy kogoś cytować, odwoływać i porównywać do „konkurencji”, mówić o opozycji czy alternatywie, odwracać kota ogonem, powołując się na jakieś wirtualne stowarzyszenia. Wtedy mogę śmiało zaripostować, że nie ma innych, tylko my jesteśmy reprezentantem środowiska hodowców bydła i producentów mleka w Polsce. Inne organizacje, jeżeli nawet są, to mają zupełnie marginalny charakter.
W dobie własności spółdzielczej mleczarstwa nasi członkowie to producenci, którzy są jednocześnie właścicielami tychże mleczarni, tworząc ich rady nadzorcze, to dystrybutorzy oraz zwarta sieć kapitałowa. I to ma swoje przełożenie na szeroką produkcję. Po połączeniu ze strukturami europejskimi i światowymi, bo należymy do wszystkich najbardziej wpływowych organizacji branżowych typu ICAR, INTERBUL, jesteśmy jedynym tematycznym reprezentantem tego 40-milionowego państwa. Dzięki temu możliwe są ścisłe kontakty z innymi producentami i hodowcami, pozwalają szanować i respektować się wzajemnie, a jak potrzeba – razem reagować na sytuacje kryzysowe. Te relacje są naprawdę bardzo bliskie, więc jak trzeba, potrafimy się zorganizować i wspólnie, tam gdzie prawo się stanowi, czyli w UE, w Brukseli, wytworzyć taki wspólny nacisk, że np. cena mleka rzeczywiście się broni przed inflacją. A było wielu takich, co lekceważyło tę najtrudniejszą gałąź produkcji rolnej, aż dotarło do nich, że nie można nas olewać, dyskryminować, sabotować, bo nie może tylko hodowca bydła czy producent mleka ponosić kosztów niedoskonałości rynku.
Dzisiaj normalność oznacza solidarność biznesową różnych obszarów gospodarczych. Wiem, że zaraz ktoś ze środowiska producentów powie – koszty produkcji stale rosną. Odpowiem – rosną wszędzie, ale my przynajmniej mamy z czego zapłacić. U nas produkcja mleka jest opłacalna. Może być bardziej lub mniej rentowna, ale na pewno jest. I co ważne, ma zdrowe perspektywy. Stała się stabilna, o co zawsze nam chodziło. Nie żeby cena była na hura jak najwyższa, a szalony jej wzrost zwiastował rychłe bankructwo, tylko żeby była stabilna i obiektywnie opłacalna. Z tendencją lekkiego wzrostu. Żeby dawała gwarancję bytu ludziom parającym się produkcją; poczynione przez nich inwestycje mogą się długo spłacać, ale dają gwarancję zwrotu, ergo – zapewniają spokój na codzień. Dziś notujemy powolny, ale długofalowy wzrost. I siłę, która drzemie w jedności. A ja jako prezydent mam jeszcze siłę dzięki świadomości, że stoi za mną sensowna uchwała walnego zjazdu czy wsparcie roztropnego zarządu.
Dzięki temu możliwe jest dbanie o wspólne dobro – w tych trudnych czasach faktem jest więź ludzi zrzeszonych w PFHBiPM, o których gospodarstwa i biznes dbamy razem. Rozmawiając z kimś z branży, czy to na arenie międzynarodowej, czy nawet krajowej, wyznaję z dumą, że jako hodowcy bydła i producenci mleka jesteśmy wszyscy partnerami. I zazdroszczą nam, że razem stanowimy zwartą siłę „krowiego” interesu, a nie jesteśmy rozlaną bezładnie magmą, którą można cynicznie manipulować. Z przykrością muszę stwierdzić, że w koniach tego nie ma; w ukochanych koniach tego mi brakuje…
Pamiętajmy, tu priorytetem jest ekonomika. W bydle skala produkcji jest o wiele większa niż w koniach. Po prostu reprezentujemy dużo większy sektor biznesu. Dlatego choćby w produkcji mleka po stronie funduszu promocji mamy wszystkich swoich przedstawicieli. Inne branżowe fundusze nie mogą się tym pochwalić. Mało tego, przedstawiciel izby rolniczej jest członkiem PFHBiPM. Ponadto 70% spółdzielczych zakładów mleczarskich jest własnością producentów mleka. Możemy robić to, co uważamy za słuszne, a najważniejsze jest zadowolenie konsumenta – z tego płynie popyt i cena dla producentów.
Konsolidacja wszystkim się opłaca. Było miło, kiedy mimo obiektywnie trudnych czasów przyjechali do nas na konferencję międzynarodową Kanadyjczycy czy Francuzi i przekazywaliśmy im swoje doświadczenia. Również tym, którzy początkowo nie bardzo wierzyli, że coś takiego może w Polsce wyjść. Że na przekór obiegowej opinii Polacy potrafią mówić jednym głosem. Wcześniej uzgadniamy, oczywiście początkowo różnimy się zdaniami, ale potrafimy wybrać najlepsze stanowisko, korzystne dla wszystkich – większość musi być zadowolona. Mimo to dbamy też o tego najmniejszego. Na Podkarpaciu czy w Małopolsce prosili o zachowanie kwotowania, więc wszyscy się na to zgodzili, bo chcieli otwarcia na słabszych, choć nie byli tym zainteresowani. Daliśmy tym samym dowód uhonorowania tych najmniejszych, żeby czuli się dobrze w naszym środowisku i zarządzie. Bo dla mnie i moich kolegów jest ważne, że oni są z nami, że jesteśmy razem, duzi i mali.

Prezes Władysław Brejta mówi w wywiadzie udzielonym do lutowego „Świata Koni” o konieczności wprowadzenia zmian w strukturze PZHK, i powołuje się na przykład PFHBiPM. Na czym polega sukces federacji?
– Trudno mi kogoś pouczać, ale doświadczenie PFHBiPM zdecydowanie przemawia za naszym systemem. Polega on na tym, że istnieje struktura związków – ona jest najważniejsza. Skupia wszystkie regionalne i byłe wojewódzkie organizacje oraz związki rasowe o zasięgu krajowym. I to ciało proponuje regulacje prawne, uchwalane przez walny zjazd. Potem jako wykonawca wkracza zarząd. Na dziś liczy on 30 osób, ale mamy w planach jeszcze go powiększyć, bo przybywa zrzeszonych związków i rośnie liczba członków, czyli przedstawicieli poszczególnych grup interesu, którzy mają prawo mieć swoją reprezentację w ciele decyzyjnym.
Na przykład Podlasie, które jest największym związkiem, ma czterech przedstawicieli i nieco mniejsza Wielkopolska również czterech, ale tylko dlatego, że ja, reprezentując Wielkopolskę, jestem jednocześnie prezydentem. Udało nam się ustalić rozsądne proporcje i osiągnąć konsensualną równowagę. Natomiast pamiętajmy, że za bezpośrednie zarządzanie odpowiedzialne jest 7-osobowe prezydium.

Gdzie jeszcze tkwi tajemnica Waszego powodzenia?
– Jeśli chodzi o struktury, wykonawcą zadań jest biuro federacji. Jest dyrektor, zastępca i wszyscy pracownicy z całego kraju, podlegający bezpośrednio centrali. Natomiast poszczególne związki na danym terenie są opiniotwórcze. Jest oczywiście etap konsultacji uchwały walnego zgromadzenia, a następnie do akcji wkracza zarząd, który podejmuje wszystkie decyzje. Robi to, do czego został upoważniony. Informacje napływające z całego terenu dotyczą nieraz bardzo trudnych decyzji, np. częściowej likwidacji laboratoriów badania mleka, ich redukcji z 7 do 4, ale postanowienie wprowadza się w życie, bo większość tak zdecydowała.
Najważniejszą sprawą jest wnikliwa, stojąca na najwyższym poziomie merytoryczności ocena hodowcy bydła i producenta mleka. Bez względu na struktury. Prawidłowa ocena krów jest dużym wsparciem. W przypadku koni jeszcze większym niż w bydle, bowiem dochodzi tutaj wsparcie oceny użytkowej na potrzeby ksiąg hodowlanych.
Poza tym nie może być tak, że biuro odpowiada za coś, a nie może tego wyegzekwować. To jest nie do pomyślenia w federacji. Cała tajemnica tkwi w tym, że wykonawstwo podlega bezpośredniemu nadzorowi i za to odpowiada generalny dyrektor PFHBiPM, przy wsparciu związków z poszczególnych regionów. Liczymy się z opiniami i egzekucja nie może być na szkodę hodowców. Ale przez to my, związkowcy, dbamy o pracowników. O godność, o zaangażowanie, o stałe podnoszenie kwalifikacji, o przygotowanie do zadań, a wreszcie o dobre wynagrodzenie i jak najlepsze warunki.
W przyszłości cała księgowość będzie skomasowana w Warszawie. Wszystkie dane będą spływać do centrali, tutaj będą poddawane ocenie, ale każdy będzie miał w nie wgląd. To prowadzi do wręcz perfekcyjnego wykonawstwa, które widać na wystawach.
Nie ma takich sytuacji, że dyrektor któregoś związku jest skłócony z prezesem. Czy odkryłem tajemnicę?

No dobrze, ale jaka jest w Polsce populacja bydła?
– Jak zostawałem prezydentem, to krów pod oceną użytkowości było 440 tys. I tu też możemy mówić o sukcesie. Bo dzisiaj mamy 640 tys. O jedną trzecią więcej. Jesteśmy chyba jednym z niewielu związków, w którym populacja pod oceną stale rośnie. A my uważamy, że i tak jest za mała, żeby dobrze realizować program hodowlany; i jest zdecydowanie większa niż koni. Krów jest ogółem około 2,5 mln, z czego 640 tys. stanowią zwierzęta wpisane do ksiąg hodowlanych.
Koni rodowodowych jest 25 tys. na ogólną liczbę, jak podaje GUS, ok. 340 tys. Ale to i tak nieźle – w owcach notują spadek…

Czy można te dobre obyczaje i sposoby działania federacji przeszczepić na grunt koński? Jak i które rozwiązania?
– Myślę, że można, ale najpierw trzeba zmienić mentalność ludzi. Drastycznie przestawić ich sposób widzenia spraw i podejście do tematu, otworzyć oczy i umysły. I to u dużej liczby przedstawicieli poszczególnych związków tego środowiska. Jak zniknie samozadowolenie z tego, że „ja tu zarządzam” gdzieś lokalnie, rozkazuję na własnym lichym podwóreczku i ciągnę tylko we własną stronę, napinam muskuły, więc bójcie się mnie, drżyjcie narody… Jeżeli zrozumieją, że w jedności siła, to może…
Hodowcy bydła mówią, że dopiero doświadczenie biedy, głodu i braku dachu nad głową, doświadczenie niemożności związania końca z końcem wyniesione z autopsji zmusza do obrania ekonomicznego kierunku działania. Natomiast jeśli jest dobrze, to ludzie odpuszczają, bo na dziś mają pieniądze, a są zbyt gnuśni, żeby zacząć przewidywać i myśleć perspektywicznie. Dobrobyt ich usypia. I tak jest na razie u większości hodowców koni.

Nie sięgnęliśmy jeszcze dna?
– Uważałem, że koniarze stanowią elitę, ale podkreślam – to przeszłość. Nie wystarczy włożyć angielski kaszkiet i olejak, żeby być dżentelmenem i hipologiem z prawdziwego zdarzenia. Natomiast teraz chwilami tracę szacunek dla wielu kolegów, szczególnie w kontekście zasad i uchwał. A szczególnie jednomyślności, żeby po uchwaleniu pewnych reguł gry twardo je reprezentować i umieć wytrwać przy raz podjętej decyzji i powziętym kierunku zmian. Tak się niestety nie dzieje wśród hodowców koni. Tymczasem wśród hodowców bydła jest nie do pomyślenia, żeby ktoś mówił, a już na pewno robił inaczej, niż to było chwile wcześniej ustalone czy uchwalone. U nas jest demokracja na zasadzie uznania większości.
Raz podjęta decyzja, czegokolwiek dotyczy, jeśli jest wcześniej do bólu rozpatrywana, dyskutowana, analizowana, wałkowana, a na końcu podjęta przez głosowanie, jest jednoznaczna ze zwycięstwem dobra ogólnego, nie zaś partykularyzmu jednostki i nepotyzmu. To żmudny proces – wymaga nie lada wysiłku, żeby wypracować wspólne dobro, i tego powinien szukać świat koni – zwycięstwa wspólnego interesu, a nie interesików lokalnych.
Jeżeli chodzi o wykonawstwo, to hodowla koni nie potrzebuje jakichś dużych, wystawnych, eleganckich biur, może wystarczą małe, ale sprawne przedstawicielstwa, żeby teren był świetnie obsłużony. Ale do tego trzeba dojrzeć, mieć odwagę sięgnąć po takie na pierwszy rzut oka mało popularne rozwiązania i je przećwiczyć na własnej skórze. Bydlarze pomyślnie przeszli ów okres testowania i wygrali los na loterii. A u koniarzy? Będzie identycznie, bo inna droga nie ma szansy!
Jestem głęboko przekonany, że to nie nastąpi tak szybko, bo członkowie PZHK nie są jeszcze gotowi na takie zmiany. Dopiero sytuacja finansowa zmusi ich do radykalnych reform. Zaczną wtedy nerwowo szukać rozwiązań ekonomicznie uzasadnionych. Niemniej obawiam się jednego – nie widzę woli, żeby mocniejsze związki chciały zmian i chciały dzielić się z ogółem swoim bogactwem. Stoją mocno finansowo i nie stać ich na perspektywiczne myślenie. Dlatego poczekają, aż się słabi wykrwawią, a dopiero potem się zorientują i przekonają po niewczasie, że sami są słabi, bo jest ich zbyt mało, żeby mogli mieć wpływ na cokolwiek. Oby oczy nie otworzyły się im zbyt późno.

Reklama

Monitoring stajni
Smarthorse