Marek Szewczyk
Poproszony o napisanie tekstu nt. historii jeździeckich relacji telewizyjnych w Polsce i zawodzie komentatora, pomyślałem sobie, że jeśli miałby on powstać, to przede wszystkim po to, aby ewentualnie dać coś innym, a zwłaszcza tym, którzy chwytają za mikrofon na różnych „końskich” imprezach, albo tym, którym marzy się bycie komentatorem. Przepraszam więc za to, że poniższy tekst będzie pełen osobistych wspomnień i doświadczeń, ale inaczej się nie da.
Na początku dla niektórych być może zaskakująca wiadomość. Nie trzeba kończyć studiów dziennikarskich, aby zostać dziennikarzem sportowym. Nie wiem, czy to dobrze, ale tak jest. Tak w każdym razie było, gdy zacząłem pracę w redakcji sportowej TVP. I nie dotyczyło to tylko mnie, zootechnika z wykształcenia. Moi starsi, sławni już wówczas koledzy, jak np. Włodzimierz Szaranowicz i Dariusz Szpakowski, też nie byli po studiach dziennikarskich, ale po AWF-ie.
Brak specjalistycznych studiów nie oznacza jednak, że do tego zawodu nie należało się specjalnie przygotowywać. Wspomniani komentatorzy przeszli najpierw solidną szkołę zawodu w radiu pod ręką wymagającego szefa, jakim był nie mniej sławny redaktor Bogdan Tuszyński (któż ze starszych czytelników nie pamięta jego relacji radiowych z Wyścigu Pokoju!). Ja i kilku innych kolegów, z którymi zaczynałem wówczas pracę w redakcji sportowej TVP, dostaliśmy się w tryby systemu, jaki wówczas w tej instytucji obowiązywał (jak jest teraz – nie wiem). A mianowicie należało zdać egzamin na tzw. kartę mikrofonową. Egzaminowała szacowna komisja, w skład której wchodzili m.in. Irena Dziedzic i prof. Stanisław Młynarczyk. O ile dobrze pamiętam, nikt z nas nie otrzymał tej karty od razu (dostawaliśmy tymczasowe pozwolenia), gdyż do każdego komisja miała zastrzeżenia. Albo chodziło o dykcję, albo o złe akcentowanie niektórych słów, albo o nieumiejętność prawidłowego wymawiania zagranicznych nazwisk itp. Telewizja miała jednak wówczas komórkę, której zadaniem było pomagać dziennikarzom tam zatrudnionym w doskonaleniu swego warsztatu, w objaśnianiu reguł języka polskiego (także pisanego). Komórka ta regularnie co kilka miesięcy wydawała wewnętrzny biuletyn poświęcony błędom językowym, jakie najczęściej popełniali dziennikarze na antenie. Ale były też inne opracowania. Pamiętam, jak przed wyjazdem na któreś igrzyska olimpijskie komórka ta przygotowała wykaz nietypowych, trudnych nazwisk sportowców, których wyczyny mieliśmy komentować, z podaniem, jak te nazwiska należy wymawiać, jak odmieniać. Innym razem wydała podobne opracowanie dotyczące sławnych aktorów i reżyserów. Mam te dwa zeszyty do dziś w swoim biurku i często mi się przydają. Nie dlatego, że pisuję o aktorach, ale dlatego, że reguły te są uniwersalne. Oto przykład, który może być użyteczny w naszym, „koniarskim” światku. Pat Parelli – nazwisko tego sławnego zaklinacza koni należy odmieniać: Pata Parellego, a nie Parelliego!
W ogóle mamy tendencję do nieodmieniania nazwisk. Przykładowo, dzwoni do mnie jakaś młoda osoba z firmy X i pyta: czy mam przyjemność rozmawiać z Markiem Szewczyk (aż zgrzyta w uchu), zamiast z Markiem Szewczykiem! Pewnie Państwo też mieli często tego typu telefony. Zastanawiam się, czy tych pracowników szkolą specjalnie, aby nie odmieniać nazwiska? Ale dlaczego? A jeśli chodzi o sławnych koniarzy – odmienia się nazwiska i Paula Schockemoehlego, i Rodriga Pessoy i wielu innych.
Wróćmy do telewizji – moja dykcja nie była wystarczająco dobra, miałem kłopot z szeleszczącymi dźwiękami i dopiero po kilku miesiącach ostrego trenowania wprawek typu: „trzy cytrzystki grały na cytrze, czy druga gwiżdże, a trzecia łzy trze”, lub „czy rak trzyma szczypcami strzęp szczawiu czy trzy części trzciny?” otrzymałem kartę mikrofonową.
Z rad udzielanych mi przez przemiłego i bardzo życzliwego prof. Młynarczyka, do którego regularnie chodziłem na konsultacje, chciałbym się podzielić jedną. Profesor powiedział mi kiedyś: mikrofon lubi niskie tony. Inaczej mówiąc, zawsze przyjemniej się słucha kogoś, kto ma niski tembr głosu. Każdy ma taki głos, jaki ma, i na to niewiele można poradzić (chociaż nieprawdą jest, że nic nie można zrobić), ale dlatego osoby z dyszkantem powinny unikać pełnienia roli spikera. No i jeszcze jedna rada: mikrofon jest po to, aby wzmocnić siłę głosu, aby on dotarł do wszystkich słuchaczy i widzów. Do mikrofonu nie należy krzyczeć!, jak to ma w zwyczaju pewien koniarz często występujący z tym przyrządem w ręku. Mówię tu o sytuacjach, kiedy spiker podaje wyniki, wywołuje zawodnika czy podaje jakiś komunikat. Co innego, kiedy komentator podąża śladem jakiejś pasjonującej rozgrywki i ponoszą go emocje.
Cudowny internet
Komentator oprócz umiejętności posługiwania się mikrofonem musi mieć przede wszystkim wiedzę o materii, o której opowiada. W tej kwestii trudno udzielać komuś szczegółowych rad, jak tę wiedzę zdobywać. Trzeba po prostu starać się wiedzieć jak najwięcej na dany temat: czytać, śledzić, wertować, mieć swoje archiwum. W tym momencie nie sposób nie podzielić się z czytelnikami pewną refleksją, zapewne niezbyt odkrywczą. Każdy, kto w obecnych czasach chciałby być komentatorem, pod jednym względem będzie miał łatwiejsze zadanie niż my kiedyś – ma do pomocy internet. To cudowne narzędzie bardzo ułatwia wykonywanie tego zawodu. Wszak wystarczy wpisać jakąś nazwę w którąś z wyszukiwarek i po sekundzie mamy już to, co jest nam potrzebne. Mamy informację. Kiedyś tę wiedzę zdobywało się trudniej. Pamiętam, jak w latach 80. przyjeżdżałem na CSIO do Sopotu i pierwsze, co robiłem, biegłem do lekarzy weterynarii, którzy mieli zebrane paszporty koni, i spisywałem pochodzenie tych, które przyjechały z zagranicy (polskich znałem już na pamięć). Trzeba w tym miejscu uzmysłowić młodszym czytelnikom, że kiedyś na listach startowych była tylko nazwa konia oraz imię i nazwisko jeźdźca. Teraz, nawet na zawodach regionalnych, są już listy startowe z pełnym pochodzeniem koni.
Kto co komu zawdzięcza
Obecność transmisji jeździeckich na antenie telewizji wyglądała różnie w różnych czasach. A zależało to od wielu czynników. W czasach, kiedy CHIO odbywało się w Olsztynie (a rozgrywano je tam do roku 1981), pamiętam jak przez mgłę jakąś transmisję, którą komentował redaktor Stanisław Pawliczak z Olsztyna (na co dzień specjalizował się w kolarstwie i piłce nożnej). Najważniejsza relacja z tych czasów, a kto wie, czy nie najważniejsza w ogóle w historii polskiego jeździectwa (bo czy kiedykolwiek jeszcze Polak będzie mistrzem olimpijskim?) to ta z moskiewskich igrzysk w 1980 roku, na których Jan Kowalczyk zdobył złoty medal. Jeździectwem zajmował się wówczas Jan Ciszewski, legendarny komentator piłkarski. Nie wszyscy wiedzą jednak, że autentycznie interesował się także końmi, tyle że wyścigowymi. Był bowiem stałym bywalcem Służewca, namiętnym graczem. Relacja ta jest zapewne znana także tym, którzy tych czasów nie pamiętają, gdyż ostatnio często jest przypominana.
Mnie do komentowania jeździectwa namówił redaktor Henryk Urbaś (Heniu – moja wdzięczność będzie Cię ścigać aż po grób!), wówczas pracownik redakcji sportowej telewizji (niebawem powrócił do radia, skąd przyszedł). Byłem wówczas sekretarzem redakcji kwartalnika „Koń Polski” wydawanego przez Państwowe Wydawnictwo Rolnicze i Leśne. A redaktora Urbasia poznałem, kiedy Marcin Szczypiorski, wówczas szef wyszkolenia PZJ, namówił nas (i jeszcze kilku innych dziennikarzy) do pracy w komisji propagandy jeździectwa (tak to się chyba nazywało). Pierwszy raz usiadłem przy mikrofonie obok kolegi Urbasia podczas transmisji z CSIO w Sopocie, ale niestety nie mogę sobie przypomnieć, który to był rok. Pracę w redakcji sportowej zacząłem w końcu 1987 roku, a wcześniej, jako współpracownik, obsługiwałem kilka sopockich imprez?
Konie przebijały się na antenie telewizji – a mówimy w tym momencie tylko o telewizji państwowej, bo innej wówczas nie było – powoli, ale ich obecność systematycznie rosła. Największe natężenie przypadło na pierwszą połowę lat 90.
Skąd znam te szczegóły? Niedawno znalazłem w swoim biurku kilka takich wykazów, które trzymam na wieczną rzeczy pamiątkę. Takie wykazy sporządzałem co roku na prośbę Eryka Brabeca, ówczesnego sekretarza generalnego PZJ, który z kolei był proszony przez biuro FEI, aby takie opracowania dostarczać. Byłem wówczas zastępcą sekretarza redakcji sportowej TVP i nieskromnie powiem, że miałem pewien wpływ na to, że tak dużo „końskich” transmisji udawało się wepchnąć na antenę.
Telewizyjny bożek
Sytuacja zaczęła się zmieniać w drugiej połowie lat 90. Działały już prywatne stacje telewizyjne i zaczęła się walka o widza. To wtedy pojawiło się magiczne słowo: oglądalność. To odmieniane na wszystkie przypadki określenie stało się szybko bożkiem telewizyjnym, do którego zaczęli się modlić telewizyjni decydenci. A ponieważ jeździectwo nigdy (i nigdzie, nie tylko w Polsce) nie miało wielkiej oglądalności, liczba „końskich” transmisji zaczęła spadać.
Prywatne stacje (Polsat, TVN) z czasem zaczęły sięgać po sport, ale w pierwszym rzędzie po te dyscypliny, które gwarantowały dużą oglądalność, czyli po piłkę nożną, żużel, boks, koszykówkę czy siatkówkę. Z czasem powstał nowy układ sił: o te wymienione sporty stacje telewizyjne zaczęły się bić, windując ceny za transmisję z nich do niebotycznych rozmiarów, a pozostałymi sportami nikt się nie interesował. No prawie nikt, bo bardzo wcześnie w Polsce, już w 1996 roku, zaczął działać Eurosport, który od początku regularnie pokazuje konie.
Dopiero ostatnio sytuacja zaczęła się ponownie zmieniać na korzyść jeździectwa. Głównie dlatego, że powstał wreszcie (zdecydowanie zbyt późno) kanał sportowy Telewizji Polskiej. To daje możliwość, aby telewizja mogła wreszcie spełniać swą misyjną rolę w obszarze sportu, czyli nie kierować się tylko i wyłącznie oglądalnością. Te sporty z drugiego czy trzeciego koszyka oglądalności mogą być wreszcie pokazywane. A jeśli chodzi o jeździectwo, to nie bez znaczenia jest, też fakt, że wiceszefem TVP Sport został red. Jarosław Idzi, były pięcioboista, który tę dyscyplinę zna i czuje.
No i wreszcie jeszcze jeden istotny czynnik – na czele Canal+ stanął z kolei Bertrand Le Guern, także koniarz. To dzięki niemu sport jeździecki zawitał na antenie tej stacji, która słynie z dobrych filmów i dobrego sportu.
W mojej ocenie jeździectwo ma dziś bardzo dobre dni, jeśli chodzi o obecność w telewizjach. Wiem, że mimo to wielu odczuwa niedosyt. Ale proszę pomyśleć o tym, w jakiej sytuacji są miłośnicy takich sportów, jak: wioślarstwo, kajakarstwo, zapasy czy dżudo. Dyscyplin, które przynosiły i nadal przynoszą polskiemu sportowi medale olimpijskie, a które można zobaczyć na antenie praktyczne tylko wówczas, kiedy rozgrywane są igrzyska olimpijskie. My, koniarze, nie powinniśmy narzekać. Zresztą ta dobra sytuacja nie jest nam dana raz na zawsze. Życie idzie naprzód, będą następować kolejne zmiany. W jakim one pójdą kierunku, trudno dziś przepowiadać.
Jedno jednak można przewidzieć – będzie rosła rola relacji internetowych. Już dziś można oglądać na domowych komputerach relacje z zawodów w Polsce (głównie poprzez portal „Świat Koni”) czy z imprez zagranicznych (na stronie FEI). Przyznam się, że ja tych relacji nie oglądam, gdyż jakość techniczna tych przekazów jest na razie słaba, okienko z obrazem bardzo małe i niewiele widać, ale to bez wątpienia będzie się zmieniać na korzyść. Jeżeli do lepszego obrazka dojdzie jeszcze fachowy komentarz, to drżyjcie telewizje. Przyszłość należy chyba do internetu. Ja jednak jestem starszej daty i pozostanę przy telewizji. Także dlatego, iż los sprawił, że byłem i w pewnym sensie jestem nadal związany z nią zawodowo.