Rozmawiał: Michał Wierusz-Kowalski
Statut powinien pozwalać na sprawniejsze zarządzanie związkiem, szczególnie w trudnych dla hodowli czasach. Trzeba zrekonstruować programy hodowlane i przystosować je do wymogów Unii Europejskiej – mówi profesor Zbigniew Jaworski, nowy prezes Polskiego Związku Hodowców Koni.
Panie Prezesie, na początek proszę przyjąć serdeczne gratulacje. Czy ostatni Walny Zjazd sprawozdawczo-wyborczy był dla Pana stresujący?
– Dziękuję. Walny Zjazd, który jest najwyższą władzą PZHK, a przy tym jeżeli jest zjazdem sprawozdawczo-wyborczym, zawsze jest w jakimś stopniu stresujący dla tych, którzy biorą w nim aktywny udział. Bardziej stresujący był dla mnie czas, kiedy podjąłem decyzję o kandydowaniu na tę funkcję. Mam świadomość, iż wpłynie ona na moje życie, zarówno zawodowe, jak i rodzinne, co będzie się wiązać głównie z brakiem wolnego czasu, którego do tej pory i tak miałem niewiele.
A jak Pan w ogóle trafił do koni – geneza zainteresowania i źródło fascynacji?
– Do koni trafiłem w 1973 r., zaczynając studia w Bydgoszczy. Podobnie jak koleżanki i koledzy, wstąpiłem do tworzącego się pod przewodnictwem Bronisława Pastuszewskiego Akademickiego Klubu Jeździeckiego. Jako studenci i przyszli adepci jeździectwa mieliśmy to szczęście, że trafiliśmy na znakomitych trenerów, Helenę i Józefa Zagorów, którzy w tym czasie przenieśli się do Myślęcinka, ówczesnego Zakładu Treningowego Koni Kombinatu PGR Kusowo. To głównie pod ich kierunkiem poznawałem arkana jeździectwa. W AKJ działałem aktywnie przez cały okres studiów, a także kiedy byłem już asystentem, m.in. przez dwie kadencje pełniąc funkcję prezesa.
Okres ten wspominam z dużym sentymentem, gdyż w tym czasie w bydgoskim AKJ działały takie osoby, jak Marta Głuchowska, Urszula Bedlińska, Michał Masłowski, Jerzy Ożga i wiele innych, które swoją pasję przeniosły na grunt zawodowy, a obecnie są autorytetami w środowisku koniarzy. To, że podjąłem pracę na uczelni, zawdzięczam prof. Januszowi Załusce, który znając moje koniarskie zainteresowania, zaproponował mi asystenturę, no i związaną z tym pracę naukową. W tzw. okresie bydgoskim odbyłem staż produkcyjny w SK Rzeczna, gdzie dyrektor Ludwik Pietrzyk, ale także Zbigniew Witkowski i Henryk Hucz przekazywali mi wiedzę związaną z prowadzeniem stadniny. Następnie w OZHK w Bydgoszczy pod kierunkiem Jana Rydla i Edwarda Trzemżalskiego poznawałem, jak to określano, hodowlę terenową. To, czego nauczyłem się w Rzecznej i OZHK w Bydgoszczy, wykorzystałem w późniejszej pracy w Popielnie, gdzie trafiłem zupełnie przypadkowo za sprawą mojej byłej studentki, która odbywała staż w Popielnie i przekazała mi, że dr Magdalena Jaworowska szuka następcy na swoje miejsce. Zostałem przez Panią Doktor zaakceptowany, co poczytuję sobie za duże wyróżnienie, i tym sposobem na wiele lat, chociaż początkowo miało być tylko pięć, związałem się z Popielnem i konikami polskimi. W tej chwili nie wyobrażam sobie, bym mógł odejść od koników i zamienić je na inną rasę, tym bardziej że wszystko im zawdzięczam. To one i Popielno mnie wypromowały.
Czuje się Pan bardziej naukowcem czy hodowcą?
– Wydaje mi się, że w równym stopniu jestem naukowcem, co hodowcą. Naukowcem – bo wynika to m.in. z zatrudnienia na UWM w Olsztynie i obecnego statusu (tytuł profesora), który zawdzięczam wyłącznie pracy naukowej. Natomiast przebywając w gronie hodowców, czuję się także hodowcą. Mam w tym zakresie już 26-letnie doświadczenie, a także sukcesy na tym polu, w związku z czym nie mam przed praktykami żadnych kompleksów. Wprawdzie zajmuję się wyłącznie konikami polskimi, ale dzięki nim poznałem zasady hodowli obowiązujące w różnych systemach utrzymania, tj. stajennym, bezstajennym i rezerwatowym, co niekiedy daje mi przewagę nad innymi hodowcami. Poza tym w bezpośrednich rozmowach z nimi mam okazję dzielić się spostrzeżeniami, których z racji tradycyjnego prowadzenia hodowli nie mogą doświadczać.
Został Pan wybrany na funkcję prezesa PZHK zdecydowaną większością głosów. Co jednak sprawiło, że zgodził się Pan kandydować?
– Wynik, jaki uzyskałem w wyborach, był dla mnie przyjemnym zaskoczeniem, a jednocześnie potwierdzeniem, że podjąłem słuszną decyzję, choć nie było mi łatwo zdecydować się na kandydowanie. Z pracy zawodowej nie mogę zrezygnować, bo dzięki niej utrzymuję rodzinę, a poza tym mam związane z nią plany. W obecnej sytuacji część z nich będę musiał odłożyć na później, bo funkcja prezesa PZHK wymaga znacznego zaangażowania. Z drugiej strony aktywnie działam w Związku już od ok. 30 lat. Współpracowałem z prezesem Jerzym Domańskim, Andrzejem Wodą i Władysławem Brejtą, popierając kierunek przez nich wytyczony. Chciałbym go kontynuować, mając oczywiście na uwadze nowe uwarunkowania i wyzwania. Dlatego propozycja, jaką złożyli mi członkowie ustępującego Prezydium Zarządu Głównego PZHK, została przeze mnie ostatecznie przyjęta i podjąłem nowe wyzwanie. Jednocześnie mam nadzieję, że moi współpracownicy z Katedry podejdą do tego ze zrozumieniem i będą wspomagać mnie w tej działalności.
Jakie wyzwania stoją przed PZHK w najbliższej kadencji i kolejnych latach?
– Wyzwań jest wiele, ale chyba więcej jest takich, z których w tej chwili nie zdajemy sobie sprawy, a które mogą pojawić się w najmniej oczekiwanym momencie. Nikogo nie trzeba przekonywać, jak zła jest sytuacja w hodowli koni od strony ekonomicznej, a przede wszystkim niemożności zbycia wyhodowanego materiału. Dopóki to się nie zmieni, będziemy borykać się z wieloma problemami, które odbijają się także na działalności Związku. Stąd wiele frustracji, zniechęcenia i krytyki pod naszym adresem.
Ze spraw bezpośrednio związanych z działalnością Związku niewątpliwie pilne jest zmodyfikowanie jego statutu, który musi być przystosowany do obecnych realiów i powinien pozwalać na sprawniejsze zarządzenie. Jest to szczególnie istotne w nadchodzących trudnych czasach. Podobny krok wykonał PZJ. W najbliższym czasie zostaną wybrane nowe komisje ksiąg stadnych, już wg nowego regulaminu, które jak najszybciej powinny przystąpić do realizacji wytyczonych zadań. Rekonstrukcji wymagają programy hodowlane, które muszą być przystosowane do wymogów UE. Tylko Księga Stadna Kuców oraz Księga Stadna Koników Polskich i zawarte w nich programy hodowlane zostały w nowej wersji zaakceptowane przez ministerstwo. W innych programach, np. dla koni ras szlachetnych czy zimnokrwistych, zmiany te powinny dotyczyć także dostosowania ich do aktualnych potrzeb rynku, a więc wymagań odbiorców.
Chciałbym, aby w ramach PZHK działały związki reprezentujące wszystkie rasy, dla których nasz Związek prowadzi księgi. Dobrym przykładem są dwa najdłużej działające, tj. Polski Związek Hodowców Konia Huculskiego i Związek Hodowców Koników Polskich, które przez swoich przedstawicieli w księdze stadnej w znacznej części kierują pracą hodowlaną (selekcja, wpis ogierów do księgi, próby użytkowości), zajmują się promocją rasy, a jednocześnie integrują hodowców, organizując imprezy hodowlano-jeździeckie. Ta działalność odbywa się przy ścisłej współpracy ze związkami wojewódzkimi/okręgowymi, bez których poparcia i bezpośredniego zaangażowania nie byłaby możliwa. Należy również podkreślić, iż w ubiegłym roku powołaliśmy spółkę, która powinna prowadzić działalność gospodarczą dotyczącą promocji i organizacji sprzedaży koni, wydawania naszego pisma oraz wspierania każdej innej działalności Związku, tak aby w przyszłości generować zyski mogące stopniowo zastępować kurczące się dotacje.
W poprzedniej kadencji Prezydium ZG rozpoczęło pracę nad dokumentem „Strategia rozwoju PZHK”. Zwrócono w nim uwagę na konieczność uwzględnienia strategii poszczególnych ras koni (wnioski powinny wypłynąć od nowych komisji ksiąg stadnych po zrobieniu bilansu otwarcia) oraz potrzebę podjęcia działań zmierzających do zacieśnienia współpracy z organizacjami działającymi w obszarze tzw. przemysłu końskiego. Na pewno będziemy kontynuować te działania. Na szczególną uwagę zasługuje pomysł, jaki zgłosił prezes PZJ Marcin Szczypiorski podczas Walnego Zjazdu, aby do prac nowego Zarządu PZJ został zaproszony przedstawiciel PZHK. Byłoby to wyraźne zacieśnienie współpracy naszych organizacji.
Widzi Pan jakieś zagrożenia?
– Zagrożeń jest wiele. Państwo aktualnie dofinansowuje zadania, jakie PZHK wykonuje na zlecenie ministerstwa, zgodnie z ustawą o organizacji hodowli i rozrodzie zwierząt gospodarskich. W przychodach Związku jest to znacząca, ok. 40-procentowa pozycja. Brak tej dotacji byłby katastrofą dla PZHK i OZHK, gdyż przerzucenie na nie całego obciążenia finansowego za usługi zootechniczne wykonywane przez inspektorów związków wojewódzkich byłoby przez hodowców nie do przyjęcia.
A szanse?
– Myślę, że naszą szansą jest jedność i spójność Związku. Jako silna grupa, reprezentująca zdecydowaną większość hodowców koni w naszym kraju, jesteśmy w stanie pokonywać różne trudności i przeciwdziałać pojawiającym się zagrożeniom. Takie zagrożenia pojawiały się także w przeszłości i jak do tej pory katastrofy udało się uniknąć. Wierzę, że nadal będziemy w stanie opierać się coraz silniejszej konkurencji zachodnich związków hodowców koni, a ze zderzenia np. z administracją państwową wyjdziemy obronną ręką. Liczę na to, że w gronie Zarządu Głównego będziemy współpracować, mimo nieuniknionych różnic interesów, dla tzw. dobra wspólnego. Cieszę się, że moja propozycja składu Prezydium, a więc osób, z którymi w pierwszej kolejności będę podejmować statutowe decyzje, została przez ZG zaakceptowana. Jednocześnie dziękuję członkom nowego Prezydium, że chcą razem ze mną rozwiązywać problemy, z jakimi przyjdzie nam się zmierzyć.
Hodowla państwowa a prywatna…
– Hodowla państwowa w ostatnich latach uległa znacznemu ograniczeniu i zdecydowana większość tzw. materiału hodowlanego znajduje się w rękach prywatnych. Niemniej jest ona bezwzględnie potrzebna, m.in. jako swoisty bank genów, który był tworzony przez wiele pokoleń hodowców i który jest naszym dziedzictwem kulturowo-hodowlanym. Ma ona do odegrania ogromną rolę edukacyjną. Utrzymywanie tego dziedzictwa przez państwo jednocześnie daje gwarancję, że ten dorobek nie zostanie zaprzepaszczony, pod warunkiem, że jednoznacznie zostanie określona rola stad i stadnin koni znajdujących się w zasobach ANR. W jakich rozmiarach ma być ona utrzymywana, to musi określić minister rolnictwa, ale chętnie weźmiemy udział w dyskusji poświęconej tym zagadnieniom. Hodowla państwowa zawsze miała określony wpływ na hodowlę prywatną, która korzystała i nadal korzysta z jej osiągnięć, dlatego tak ważna jest współpraca w tym zakresie. Tak naprawdę są one ściśle skorelowane, tzn. im silniejsza hodowla państwowa, tym szybciej rozwijająca się hodowla prywatna i na odwrót.
Jak Pan ocenia dotychczasowe relacje z ANR? Czy można je poprawić?
– Relacje PZHK z ANR można oceniać na różnych poziomach. Myślę, że te na szczeblu związków wojewódzkich, ze stadami i stadninami podległymi ANR, na ogół są dobre lub bardzo dobre. Wielu pracowników tych jednostek to członkowie naszego Związku i jak pokazał ostatni Zjazd, ich przedstawiciele znaleźli się także we władzach statutowych PZHK (Komisja Rewizyjna, Sąd Koleżeński). Podobnie wygląda sytuacja w związkach wojewódzkich, okręgowych czy rasowych. Natomiast co do naszych relacji z dyrekcją ANR, to układały się one raz lepiej, innym razem nieco gorzej, ale nigdy nie były zdecydowanie złe. Trudnością były zbyt częste zmiany zachodzące w ANR. Wydaje mi się, że obecna sytuacja w Agencji pozwala mieć nadzieję, gdyż wcześniej dobrze nam się współpracowało z dyrektorem Grzegorzem Młynarczykiem. My ze swojej strony deklarujemy daleko idącą współpracę w rozwiązywaniu spraw związanych z hodowlą koni, także tych trudnych. Partnerstwo w tym zakresie jest niezbędne, gdyż hodowla jest jedna i w równym stopniu powinno nam zależeć na jej rozwoju.
Idea związkowego stada ogierów przygasła wobec zakończonej fiaskiem próby dzierżawy SO Biały Bór. Podobny los podzieliła akcja SOS dla Stad. Porywamy się z motyką na słońce?
– To nie było porywanie się z motyką na słońce. Taka była wola naszych członków, dlatego podjęliśmy te akcje. Wprawdzie zakończyły się fiaskiem, ale jednocześnie pokazały, że czujemy się współodpowiedzialni za stan naszej hodowli, za dorobek tych, którzy ją tworzyli po wojnie. Szkoda tylko, że w tak ważnych dla przyszłości Związku sprawach nie udało się przekonać wszystkich hodowców – naszych członków do poparcia zaproponowanych przez Zarząd rozwiązań.
Na Walnym Zjeździe zgłoszono wniosek o zbieranie podpisów poparcia pod petycją do ministra rolnictwa w sprawie przekazania SO Łąck do aktywów PZHK. Czy możemy jako środowisko wytworzyć taką presję społeczną, która pozwoli Związkowi za symboliczną złotówkę wejść w posiadanie takiego obiektu i przedsiębiorstwa jak SO Łąck?
– Nie wiem, czy uda nam się wygenerować tak silną presję społeczną, która pozwoliłaby PZHK wejść w posiadanie SO Łąck. Niewątpliwie będzie to bardzo trudne, chociażby ze względu na brak stosownych przepisów, które można by zastosować w tym wypadku. Jaką formę przyjmie ta akcja, poza zbieraniem podpisów, to w tym momencie nie umiem powiedzieć, do tego musi się ustosunkować nowo wybrany Zarząd. Czy wszyscy nasi członkowie poprą tę inicjatywę? W wypadku Białego Boru się nie udało, a wydawało nam się, że jest na wyciągnięcie ręki.
Panie Profesorze, czy i co może polska nauka, którą Pan reprezentuje, dać polskiej hodowli koni? Czy możliwe jest zacieśnienie współpracy?
– Polska nauka zawsze współpracowała z PZHK, mógłbym w tym miejscu przypomnieć osoby, które wcześniej zasiadały w najwyższych władzach, jak prof. Ewald Sasimowski, prof. Jerzy Chachuła czy prof. Marian Budzyński. W tej chwili zdecydowana większość pracowników naukowych wyższych uczelni i instytutów badawczych w różnych formach współpracuje z hodowlą. W praktyce sprowadza się to do realizacji własnych tematów badawczych, prac inżynierskich, magisterskich czy doktorskich, gdzie materiałem badawczym są konie z jednostek hodowlanych bądź ośrodków jeździeckich – zarówno państwowych, jak i prywatnych. Niejednokrotnie tematykę sugerują sami hodowcy, stawiając określony problem do rozwiązania. Wielu naukowców zasiada w różnych gremiach, jak komisje ksiąg stadnych, Rada Hodowlana czy inne komisje doradcze powoływane w zależności od potrzeb. Mają swój udział w opracowywaniu programów hodowlanych, szkoleniach czy konferencjach i seminariach naukowych. Praktycznie każdy związek wojewódzki czy rasowy korzysta w jakiejś mierze z ich „usług naukowych”, co jest korzystne dla obu stron. Nie należy też zapominać o artykułach pisanych do różnych periodyków, m.in. do „Hodowcy i Jeźdźca”. Nie chcę podawać przykładów, bo musiałbym wymienić niemal wszystkich naukowców parających się hipologią, a gdybym o kimś zapomniał, mógłby poczuć się urażony. Niemniej ta współpraca może być jeszcze bardziej owocna. Dlatego chciałbym, aby spotkania naukowców i praktyków odbywały się na różnych szczeblach i przy różnych okazjach, bo tylko dzięki temu wzajemny przepływ informacji będzie efektywny. Życzyłbym też sobie, aby hodowcy w większym stopniu inspirowali naukowców do podejmowania naukowych wyzwań, wskazując im problemy do rozwiązania.
A popularyzacja wiedzy hodowlanej – co można zrobić, aby środowisko hodowców koni chciało czytać, uczyć się, rozwijać? Szczególnie interesuje mnie ów wątek w kontekście kwartalnika „Hodowca i Jeździec”.
– Popularyzacja wiedzy w środowisku hodowców to ważne zagadnienie. Temu służy m.in. wydawanie „Hodowcy i Jeźdźca”, czyli związkowego kwartalnika. Jego układ i tematyka, dostosowana do zapotrzebowania, ma zachęcać do tego, aby hodowcy po niego sięgali. Temu ma także służyć zwolnienie z odprowadzania na rzecz PZHK 13 proc. od składek członkowskich w przypadku jego rocznej prenumeraty. Z moich obserwacji wynika, że czasopismo ma już wyrobioną markę i jest chętnie czytane. Myślę, że ostatecznie powinniśmy doprowadzić do sytuacji, kiedy każdy członek PZHK będzie otrzymywać w ramach składki członkowskiej roczną prenumeratę naszego związkowego pisma. Jest to pewnego rodzaju norma w związkach działających w krajach Europy Zachodniej. Nasz kwartalnik może być doskonałym narzędziem edukacji hodowców i użytkowników koni, służyć promocji hodowli i szeroko pojętego jeździectwa, a także zamieszczaniu ogłoszeń kupna-sprzedaży dla hodowców itp. Pismo związkowe zapewnia również większą łączność Związku z jego członkami. Dlatego jak najszybciej trzeba doprowadzić do rozwiązania kwestii prenumeraty. Może być to ostatni dzwonek, bo kiedy zaczną się problemy finansowe, na takie pociągnięcia będzie już za późno. Takie działanie powinno też pozwolić na rozwój pisma i jego konkurencję na rynku branżowym, a w dalszej przyszłości być kolejnym źródłem finansowania Związku, dzięki większym wpływom z reklam. Ale”Hodowca i Jeździec” to już domena Pana Redaktora i dalej nie będę tego wątku rozwijać.
Inną formą popularyzowania wiedzy hipologicznej mają być cyklicznie organizowane szkolenia, seminaria i konferencje naukowe poświęcone określonej rasie lub danej tematyce. Dobrym przykładem może być ostatnio zorganizowana konferencja poświęcona koniom zimnokrwistym pod tytułem „Przyszłość konia zimnokrwistego w Polsce”. Takie konferencje to również obowiązująca forma szkolenia dla pracowników inżynieryjno-technicznych. Niezależnie od tego sposobu popularyzacji wiedzy uzupełnieniem imprez hodowlanych organizowanych przez związki wojewódzkie i rasowe są seminaria naukowe skierowane do ich uczestników. Na tym polu jest jeszcze wiele do zrobienia i mam nadzieję, że wypracujemy także inne formy przekazywania wiedzy hipologicznej członkom naszego Związku.
Obserwując delegatów ostatniego Walnego Zjazdu, trudno było oprzeć się refleksji na temat starzenia się środowiska hodowców. Średnia wieku to 60+. Zatem na koniec – co zamierza Pan zrobić, aby przyciągnąć do PZHK młodych ludzi?
– Rzeczywiście, obserwując ostatni Walny Zjazd, można było odnieść wrażenie, że nasze środowisko się starzeje. Jednak należy wziąć pod uwagę, iż delegatami są zazwyczaj uznane autorytety, a to wiąże się z doświadczeniem i wiekiem. W związkach wojewódzkich czy rasowych sytuacja wygląda znacznie korzystniej, co nie znaczy, że jest dobrze. Młodych ludzi zainteresowanych hodowlą i użytkowaniem koni nie brakuje, o czym świadczy duża liczba młodzieży, która chce się uczyć w technikach o tej specjalności czy studiować w uczelniach wyższych. Część z nich to dzieci rodziców zajmujących się hodowlą i oni z reguły trafiają w szeregi PZHK. Ale jak dotrzeć do pozostałych? Jak wiadomo, hodowla koni to działalność niekoniecznie przynosząca zyski, z której można się utrzymać, a do tego wszystkiego obarczona dużym ryzykiem. Dlatego trudno będzie przekonać młodych ludzi, aby je podejmowali. Niemniej musimy znaleźć takie formy zachęty, które przyciągną do PZHK młodych hodowców. W tym widzę dużą rolę związków rasowych.
Myślę, że trzeba również prowadzić i wspierać działania popularyzujące jeździectwo wśród dzieci i młodzieży jako aktywną formę wypoczynku, zapewniającą kontakt z naturą, a przy tym nie droższą niż np. żeglarstwo, które uprawia około dwóch milionów ludzi. To powinno doprowadzić do wzrostu zapotrzebowania na konie do rekreacji. Jeśli uda nam się wyhodować i przygotować takie konie, krótko mówiąc – konie rekreacyjne, to zarówno hodowcy, jak i użytkownicy będą zadowoleni.
Zbigniew Jaworski
Ukończył studia zootechniczne na Uniwersytecie Technologiczno-Przyrodniczym w Bydgoszczy (1978), gdzie rozpoczął pracę na stanowisku asystenta w Zakładzie Hodowli Owiec i Koni, kierowanym przez prof. dr. hab. Janusza Załuskę. W roku 1986 uzyskał stopień doktora nauk rolniczych (specjalność hodowla i użytkowanie koni). Pracował w Zakładzie Doświadczalnym Polskiej Akademii Nauk w Popielnie (obecnie Stacja Badawcza Rolnictwa Ekologicznego i Hodowli Zachowawczej Zwierząt), gdzie prowadził dział hodowli zachowawczej koników polskich. W roku 2004 uzyskał stopień doktora habilitowanego, a w 2011 tytuł profesora. Po habilitacji przyjął pracę na UWM w Olsztynie w Katedrze Hodowli Koni i Jeździectwa u prof. dr. hab. Ryszarda Tomczyńskiego i tym sposobem wrócił do pracy nauczyciela akademickiego. Od roku 2006 kieruje tą Katedrą, a jednocześnie nadal sprawuję nadzór hodowlany nad stadem koników polskich w Popielnie, które jest dla niego główną bazą badawczą. |