Danuta Sobczak-Domańska, „Stary” Akademicki Klub Jeździecki*
* czyli lata 80 i 90-te ubiegłego wieku i ustroju
Stado jak stado, jak wiele po prostu innych. „Przyjeżdżam tu na wakacje od 23 lat. Najpierw jako absolwentka szkoły podstawowej, już rok później jako licealistka i, .. już członkini Akademickiego Klubu Jeździeckiego przy AR w Szczecinie. Stado miało w swoich „zasobach” chyba ze 200 ogierów (może trochę przesadzam, jak to bywa, zauroczona perspektywą lat „młodzieńczych”). Ale koni do jazdy było po pięć i więcej na głowę, a i grubasów (ardenów) jeszcze po trzy dziennie. Spanie mieliśmy zapewnione. Na początku była stajnia i baloty, a na nich sienniki, a potem luksus. Metalowe łóżka i oczywiście nieśmiertelne w tych czasach …co, znowu sienniki. Nasze lokum najpierw stajenne, zamieniło się szybko w tzw. „pod trybunkami” – Klasa hotelowa wyżej. Jedno i drugie ochrzciliśmy: „KOŃPOL”. Nazwa godna hotelu, z co najmniej dwoma gwiazdkami. Byliśmy zapaleńcami, konikarzami, bo jeszcze może nie koniarzami. Pobudki o 6 rano – zazwyczaj na te ranne pojenie wstawali chłopcy, my babeczki robiłyśmy śniadanko w postaci żółtego serka i świeżych bułeczek. (Teraz już nie ma takich bułeczek a i świeży serek ma dwutygodniowy termin ważności). I Były w tych czasach też prawdziwe, najprawdziwsze, świeże pomidory.
O ósmej na jazdę.
Cha, cha, my obiboki – studenciaki, a tu szpaler masztalerzy na zbiórce. Koniuszy Szuraj sprawdzał, odliczał i rozdzielał. To był widok. Masztalerze prężyli torsy, wytrzepywali resztki końskiej sierści ze zgrzebeł i stawali w szeregu. Błogosławieństwem dla nich byliśmy właśnie my, odpadała im bowiem obowiązkowa jazda. A dla nas w to graj. Każdy, już po paru dniach miał swoje ulubione konie. „Panie Koniuszy, ja tego właśnie chcę, bo on fajny, trochę, bryka, ale po zakładzie dobrze ujeżdżony” – ” A ja wolę tego, bo dobrze skacze (niekoniecznie przez przeszkody)”.
Wybór był duży, ale… byliśmy w stadzie ogierów, troszkę trzeba było uważać, bo jeden krył, co popadnie, a drugi np., upatrywał sobie oblubienicę ( lub ofiarę) w innym koniku, Bogu ducha winnym. Obowiązywała oficjalna „BUM LISTA”. Lista nazwisk i… koni, z których „zaliczyło się glebę”. Kara była prosta, tradycyjna butelka, no chyba, że ktoś wykonał ewolucję razem z koniem, np. przewrotka kontrolowana. Wtedy trzeba było wnieś opłatę również za konia.
Czas nam się nie dłużył, bo i przy żniwach pomogliśmy, a i przy np. malowaniu tabliczek dla koni, reperowaniu sprzętu, itp. Konie były fantastyczne, przeważnie dobrze ujeżdżone, z dobrej polskiej hodowli. Jak to ogiery, nie wypuszczane na wybiegi, zawsze chętne do jazdy. Gorzej było ze starszymi, końskimi rocznikami. Tych już nie jeździli, na co dzień ujeżdżacze, tylko codzienni pracownicy stajni, ale też i często turyści i to ci dewizowi, czyli niedzielni jeźdźcy ze Skandynawii, czy z Niemiec. W tamtym czasie, w stadzie funkcjonowały nader atrakcyjne miejsca noclegowe, tzw. szwedzkie domki. Pięć nowiutkich, pachnących drewnem, domeczków z kominkami i łazieneczkami. Był tam prawdziwy living room i dwie sypialnie. W tym czasie, my studenci chodziliśmy zażywać kąpieli do jeziora, lub co odważniejsi, po zmroku do stajni. Dwa razy w tygodniu funkcjonowała świętoborska łaźnia, prawdziwa i niepowtarzalna. Nieziemskie odium po trudach kilkugodzinnej, codziennej jazdy. Na teren gdzie stały te cud szwedzkie domki – przepiękny ponad stuletni park – nie mielimy wstępu, tak samo jak do sławetnej „ambasady”, którą stanowiły przerobione na siermiężny barek, cudownie chłodne piwnice dworku. Do dziś pamiętam moje zdziwienie na widok ogromnej na dzisiejsze czasy maszyny do czyszczenia butów jeździeckich. Podkradałyśmy się tam często z dziewczynami aby poczyścić nasze kupione cudem jeździeckie buty (często za duże albo za krótkie – w moim przypadku za duże, ale mam je do dziś i kocham jak zresztą wiele innych, z którymi zawsze trudno mi się rozstać).
Mimo kpiących uwag masztalerzy, typu: „studenty, dawać mi tu szybko to siano, co takie słabowite jesteście” wierzyliśmy, że kiedyś ten piękny świat będzie nasz. Pohukiwano na nas ze wszystkich stron, to nieodżałowany dyrektor Janaszek, dogadywał nam od tradycyjnych „starych toreb”, to dyr. Zalewski, zwany Świeżym, zakazywał np. łapania lisa opłaconego przez dewizowców, to jego zastępca dyr. Sarnowski zakazywał rozpijania wodą mineralną masztalerzy w celu uzyskania większej prędkości podczas jazdy w terenie. W efekcie nikt z tamtych, i chyba też dzisiejszych AKaJot’owców (skrót od Akademickiego Związku Jeździeckiego) nie wsiądzie dziś np. na nie wyczyszczonego konia (wbrew piosence: Konik nie osiodłany, nie wyczyszczona nań skóra), i nie pojedzie np. galopem bez należytego rozprężenia konia. I dzięki Wam za to.
Co ciekawsze, i w tym też okresie naszego życia ma początek wiele małżeństw naszych znajomych. Wielu z nich jest znanymi w okręgu hodowcami, a już na pewno miłośnikami koni. Jako zapaleńcy, na fali odnowy i nie patrząc na koszty utrzymania kupiliśmy swoje własne, pierwsze w życiu konie. Sama niedawno straciłam swojego przyjaciela Serafina, który był odkupiony ze stada jako „wybrakowany”. Był ze mną wspaniałe 7 lat i chyba każdy drobny hodowca w okręgu zna tego naprawdę dobrego konika. Wciąż z licencją pokrył wiele klaczy i już po jego odejściu czekamy na źrebaczki o miejmy nadzieję takim samym łagodnym charakterze co tatuś.
Właśnie ta stara szczecińska, akajotowska „gromada” spotyka się we wciąż dużym gronie przy najprzeróżniejszych okazjach, budząc tym podziw innych, niezrzeszonych wśród tak pięknej pasji ludzi. Z chęcią, choć coraz mniejszą przyjeżdżamy właśnie do Łobza, a raczej Świętoborca. Niestety z roku na rok jest nas – tych spędzających wakacje w Łobzie – coraz mniej. Budynek dyrekcji niedawno spłonął. Cudownej świetności domki szwedzkie uległy naturalnemu rozkładowi, nikt ich bowiem należycie nie konserwuje, a i czas ich żywotności dobiegł chyba końca. Koni jak na lekarstwo, a te co są .. no wiadomo, pieniędzy na hodowlę nie ma. No i co dziwne, ceny rosną. Za proponowaną przez Stado cenę, można ulokować się na kwaterze nadmorskiej i to nie dalej jak 50 metrów od plaży. Dyrekcja (kierownictwo) nie chce nawet zauważyć potrzeb turystów – cytat kier. stada: im mniej gości tym lepiej. Mało jest to chyba powiązane ze strategią rozwoju regionu. Cóż innego może zaproponować miasto i powiat o najwyższym bezrobociu w Polsce (prawie 50 %), jak nie najpiękniejszą dla nas koniarzy rozrywkę, konie? I to w tak malowniczym miejscu.
Jeszcze dziś można usłyszeć od co starszych masztalerzy urocze: „Ty student, co jednak do nas przyjechałeś?” . A ja tam lubię sobie z tymi starymi koniarzami pogadać. O starych koniach, jeźdźcach – koniecznie w tej kolejności – o tych czasach co nie wrócą więcej. Ale powstaje pytanie, które ciągle zadajemy sobie przy ognisku, a wciąż palimy ogniska i śpiewamy te same piosenki. Czy te wszystkie piękne miejsca w Polsce muszą umrzeć? Straszne to pytanie ale i straszna na nie odpowiedź. Mam tylko jedną prośbę, dajmy im żyć dopóki mogą. Dopóki, dopóty będziemy chcieli tam przyjeżdżać. A może znajdzie się naprawdę wielu, którzy chcą zobaczyć ten urok stada, przepiękny park i lasy niebywałej urody, a i przy okazji bonińskie stajnie i kłusaczy tor treningowy, mocne, polskie ogiery, i ten zakurzony smaczek przecudownego stada o ponad stuletniej tradycji. To mówię wszystkim: jeszcze jest co oglądać i co przeżyć. Jeszcze możemy to zobaczyć, porozmawiać i …. może to uratować.
ps. redakcja – aktualizacja
Z dniem 30 listopada 2004 roku stado przestało istnieć. Administracja przekazała stado w ręce szczecińskiego oddziału Agencji Nieruchomości Rolnych Skarbu Państwa, która przygotowuje obiekt do sprzedaży. Środki ruchome przekazane zostały do spółki SO Sieraków, a konie zostały przekazane w ręce dzierżawców oraz SO Biały Bór.