Mazurek dla Mazurka

Rozmawiał: Michał Wierusz-Kowalski

O pasji, woli walki, szansie na sukces w USA i odradzaniu się zaprzęgów w Polsce rozmawiamy z Piotrem Mazurkiem – 24. w rankingu światowym powożącym w Mazurek Horse Team, jedynym polskim zespole nominowanym w dyscyplinie powożenia zaprzęgami czterokonnymi do uczestnictwa w Olimpiadzie Jeżdzieckiej Alltech FEI World Equestrian Games, Kentucky 2010.

Zakwalifikowałeś się do mistrzostw świata w Kentucky. Fuks czy świadome działanie?
– To druga impreza tej rangi, do której się zakwalifikowałem, i drugi sezon startów z zaprzęgami czterokonnymi. Choć już w pierwszym roku wykonałem plan maksimum i rzutem na taśmę wywalczyłem kwalifikację do MŚ. Jednak dopiero rok 2009 to czas zaplanowany od a do z pod kątem startu na olimpiadzie jeździeckiej w Kentucky. Ogromna praca całego zespołu, doprecyzowanie najdrobniejszych szczegółów pod okiem trenera, analiza doświadczeń – to kroki podejmowane z myślą o sukcesie teamu w USA.

Od ilu lat bawisz się w zaprzęgi?
– Kiedy pierwszy raz wystartowałem w zawodach, miałem 16 lat. Ale występy na międzynarodowych arenach rozpocząłem później – w roku 2007. Od listopada 2006 r. w Ośrodku Alana Olsona na Florydzie miałem okazję jeździć konie, których on nie używał do występów w najważniejszych konkursach. Ponieważ okazało się, że moja praca przynosiła efekty, pozwolono mi wziąć udział w pierwszych kwalifikacjach do MŚ. Zająłem wtedy trzecie miejsce, dzięki czemu Olson uzyskał jeszcze dwa dodatkowe konie z kwalifikacją mistrzowską.
W kraju czekały na mnie już zaawansowane szkoleniowo moje własne konie, z którymi mogłem przystąpić do rywalizacji na arenie międzynarodowej o dostanie się do kadry narodowej i wystąpienie w mistrzostwach świata w Warce.

Czy zaprzęgi traktujesz jako poważne zajęcie?
– Oczywiście, choć odczucia związane z tym sportem bywają skrajnie różne. Bo dla mnie zaprzęgi stanowią przede wszystkim ogromną przygodę. Uczestniczę w nich z potrzeby serca, pasji i pogoni za marzeniami. Ale nie zawsze miałem możliwości. To dlatego przez lata uczestniczyłem w zawodach amatorskich i ogólnopolskich. Starty wiążą się z dużym wysiłkiem finansowym i organizacyjnym. A ja w tym czasie kończyłem studia weterynaryjne, robiłem specjalizację, prowadziłem stajnię i trenowałem konie. Krok po kroku doszedłem jednak do tego, co mam dziś. Ale to doświadczenie nauczyło mnie dużej pokory. Dlatego bardzo szanuję to, że mogę teraz realizować moją pasję. Dbam o mój sprzęt zaprzęgowy, nigdy nie przeciążam koni i zawsze postępuję ze szczególną troską o nie.

Kiedyś przychodzi chwila prawdy… Nie jedziesz do Stanów przepraszać.
– Zdecydowanie nie. Jadę do Stanów godnie reprezentować nasz kraj. Mistrzostwa świata to próba najwyższej rangi. Podczas takich zawodów od koni wymaga się 120 proc., od ludzi 150 proc., a od siebie najlepiej 200 proc. Tak w największym uproszczeniu wygląda specyfika udziału w mistrzostwach świata. Do tego oczywiście niezbędny jest cały sztab fachowców, którzy mi pomagają, by podczas olimpiady team działał na najwyższych obrotach.

Jak bolid w Formule 1 – kierowca nic nie wskóra bez oddanego sprawie teamu.
– To niezwykle celne porównanie. Zawodnik skupia się na występie i koniach w kontekście samego startu. Całą resztą zajmuje się zespół. Chodzi m.in. o opiekę nad końmi, czyszczenie, karmienie czy przygotowywanie sprzętu. Mój zespół tworzą niezwykle oddani i dobrze wyszkoleni luzacy: Nicola Jęsiak, Arkadiusz Szpojda i Tadeusz Lipiński, który jest również hodowcą moich trzech podstawowych koni. Zawodnik musi skoncentrować się w tym czasie na relacji z końmi. To sedno póśniejszego wyniku. Chodzi o to, by wsłuchać się w formę, nastrój psychiczny i fizyczny każdego konia, tak by umieć je zrelaksować i przygotować do startu. Trzeba się temu oddać be reszty. Wówczas można oczekiwać, że konie zaprezentują maksimum swego aktualnego wyszkolenia. Trzeba też mieć na uwadze, że na zawodach konie reagują inaczej niż podczas codziennych treningów. By znaleść rozwiązanie i móc rozładować ich stres, trzeba znać ich rytm i reagować na wszelkie symptomy wskazujące na spadek formy. W tym celu prowadzę dziennik zaprzęgowy, w którym robię szczegółowe notatki na temat każdego treningu i chwil poświęconych koniom. Stąd wiem na przykład, że dany koń powinien najpierw chodzić 20 minut na lonży, następnie pół godziny stępować, a dopiero potem można go założyć do czwórki, bo dopiero taka kolejność czynności doprowadza do optymalnego przygotowania startowego. Czasami jednak cała nagromadzona wiedza bierze w łeb. Po przyjechaniu na zawody okazuje się, że jeden z koni ma tak ogromne napięcie, że wymaga zupełnie innego – niestandardowego i często intuicyjnego rozwiązania.

Improwizacja?
– Tak można powiedzieć, choć na eksperymenty absolutnie nie ma tu czasu. Po to właśnie jest dziennik i sumienna praca w domu, by przed występem osiągnąć optymalną formę startową. A intuicja, cóż, nie bierze się znikąd, bez doświadczenia nie jest przydatną cechą.

Na zawodach jesteś jednak dyrygentem, który musi zagrać koncert z czterokonną orkiestrą.
– Tak, trafiasz w sedno. Każdy koń dysponuje inną psychiką. Do mnie więc należy zebranie tej różnorodności w zgraną całość. Dlatego proces szkolenia jest taki długi i żmudny. Wszystkie cztery konie muszą na te same pomoce jeśdzieckie reagować w jednakowy sposób. Tylko wtedy osiąga się pułap komfortu potrzebny zarówno koniom, jak i ludziom do uprawiania tego sportu na wysokim poziomie, w sposób elegancki i efektywny.

Skończyłeś ciężkie studia, prowadzisz praktykę weterynaryjną. Jak ty to godzisz?
– Proporcje między treningiem a leczeniem uległy kolosalnemu zachwianiu. Praca z końmi i sport zepchnęły weterynarię na dalszy plan. Pewnie kiedyś wrócę do niej w większym wymiarze czasu. Moją specjalnością jest rozród koni, więc choćby na użytek rodzinnej hodowli na pewno będę działał i rozwijał się również w tej materii. Ale teraz przede wszystkim treningi. Moim celem jest najlepszy możliwy wynik na tegorocznej olimpiadzie w Kentucky.

Na temat godzin otwarcia twojego gabinetu weterynaryjnego krążą legendy. Masz ponoć bardzo elastyczne godziny urzędowania, a kartka na drzwiach z napisem „wracam za tydzień” zdążyła wypłowieć…
– Ależ to najlepszy dowód, że jednak nie zaniechałem zawodu. Choć niestety z weterynarii nie byłbym w stanie uprawiać powożenia. Na szczęście moimi sponsorami i największymi kibicami jest rodzina. Gdyby nie mama, już dawno musiałbym powiesić lejce na kołku. To ona pozwala mi wierzyć, że podjąłem słuszną decyzję. Wspiera mnie na każdym kroku, duchowo i materialnie, pozwala, bym podróżował z całą moją czwórką po Europie, co do łatwych ani tanich nie należy.

Jednak eskapada do Kentucky, szczególnie w kontekście horrendalnie drogiego transportu lotniczego, to arcytrudne wyzwanie. Na jakim etapie przygotowań jesteś?
– Intensywnie szukamy sponsorów, bez których ten wyjazd po prostu się nie uda. Mogę trenować bez wytchnienia, podnosić umiejętności swoje i teamu pod okiem najlepszych światowych specjalistów, ale konsekwencje finansowe tego wyjazdu absolutnie przekraczają moje możliwości. Na sukces tego wyjazdu pracuje sztab zaprzyjaśnionych osób, począwszy od moich emisariuszy w Stanach, nieocenionych państwa Krystyny i Jacka Słowikowskich, po ludzi wspierających mnie w Polsce, m.in. Patrycję Radek, która zajmuje się kwestiami public relations. Wspiera mnie też firma Alltech, której twarzą jestem na polskim rynku, i firma Pro Equo.

Dlaczego akurat te firmy?
– Nieprzypadkowo. Po pierwsze tworzą je ludzie zaangażowani w sporty konne i życie całej branży zarówno od strony merytorycznej, organizacyjnej, jak i ich produktów. Ponadto Alltech to międzynarodowy koncern biotechnologiczny z Kentucky, który jest głównym sponsorem mistrzostw Alltech FEI World Equestrian Games. Jest również twórcą m.in. suplementu diety dla koni – Lifeforce, który stosuję, a Pro Equo jego dystrybutorem na Polskę. Zwarcie naszych szyków było więc naturalne. Niemniej aby dojechać na igrzyska, potrzebujemy jeszcze kilku dodatkowych dobrodziei.

Twoje konie to polskie konie?
– Tak, moimi partnerami w drodze do Kentucky są konie polskiej hodowli. Zresztą w tej dyscyplinie sportu nasze konie cieszą się dużym powodzeniem również w zagranicznych ekipach: amerykańskiej (Chester Weber i jego koń Grumus – srebrny medalista indywidualnie na MÂ w czwórkach w 2008 r., dwukrotny mistrz USA i tytuł Konia Roku), niemieckiej (Ludwig Weinmayr – z polskim koniem Harris Bey wywalczył mistrzostwo Niemiec), francuskiej, austriackiej i włoskiej.
Aktualnie współpracuję z końmi Bakir ur. w 2000 (Pastisz / Bryza po Bars) i Bastylia ur. w 1999 (Lord Aleksander / Bryza po Bars), które do tej pory już dwukrotnie brały udział w mistrzostwach świata w zaprzęgach paro- i czterokonnych. Następnie Celt ur. w 2003 (Good Luck / Cezarea po Gordon I) i Sander ur. w 2002 (Sonnenstrahl / Haluta po Lansjer). Te dwa konie w roku 2008 brały udział w mistrzostwach świata czwórek w Beesd. Ostatnie trzy to Saroyan ur. w 2002 (Power Prince / Sanacja po Peres), Batalia ur. w 2003 (Tango / Baltona po Historyk) oraz Laura ur. w 1997 (Lord Aleksander / Bryza po Bars), które w minionym sezonie bardzo udanie zadebiutowały na poziomie międzynarodowym.

Powiedziałeś, że mamy spory potencjał hodowlany na potrzeby powożenia.
– Myślę, że nasze konie przygotowywane do zawodów zaprzęgowych mogą z powodzeniem promować polską hodowlę na świecie. Niestety powożenie jest niedoceniane przez hodowców i prawie niezauważane przez decydentów środowiska hodowlanego. Wielu hodowców koni ujeżdżeniowych czy skokowych chciałoby wyhodować liderów rankingów światowych w swoich dyscyplinach, tymczasem w zaprzęgach jedno- i parokonnych ma to miejsce. I warto dodać, że popyt na dobrej jakości konie zaprzęgowe jest niezmiennie wysoki. Polskie konie w świadomości ludzi z branży zaprzęgowej funkcjonują od bardzo dawna. Zdarzały się imprezy międzynarodowe, kiedy w barwach zachodnich krajów startowało dziewięć koni polskiej hodowli, i do tego reprezentujących jedną stadninę – Strzelce Opolskie. Przez wiele lat pan Jerzy Strużyński konsekwentnie hodował konie o profilu jednoznacznie zaprzęgowym. Ważne, by dotrzeć z informacją do hodowców posiadających cenne klacze, jak dobrać odpowiedniego ogiera, by zwiększyć szansę na wyhodowanie materiału, który dzięki określonym predyspozycjom będzie łatwiej sprzedać. To misja PZHK, bowiem żeby móc sprzedać, najpierw powinien być dobry towar. Osobiście w ciągu jednego sezonu otrzymuję wiele propozycji dotyczących kupna moich koni – właśnie takim zainteresowaniem cieszą się dobrej jakości gotowe konie. Gdybym podobnych koni miał trzy razy więcej, gwarantuję sukces handlowy.

Ile czasu zabiera przygotowanie koni do wyzwań rangi MŚ?
– To skomplikowany proces. Każdy koń do czwórki powinien być systematycznie – zgodnie z indywidualnym planem treningowym – przygotowywany do zawodów i w ogóle do pracy w zaprzęgu sportowym. Pierwszy rok koń powinien przepracować w singlu, potem w parze, a następnie w czwórce. Ten początek w singlu jest niezwykle istotny – tu koń zdobywa największe doświadczenie. Na tym etapie można dopasować poszczególne lekcje do fizjologii i psychiki danego konia. Ponadto starty w singlach pozwalają dostrzec predyspozycje konia. Tak naprawdę, by przygotować konia do startów w liczących się zawodach, potrzeba trzech-czterech lat. Wszystko po to, by konie nabrały rutyny, ugruntowały wiedzę i posiadane umiejętności. Koń musi się oswoić z zawodami. Ma polubić starty, chcieć występować i jak zawodnik mobilizować się na myśl o rywalizacji. To wymaga czasu, cierpliwości i przezwyciężania kolejnych barier związanych z emocjami, stresem i radzeniem sobie w zmiennym otoczeniu.

Pragniesz nawiązać do tradycji Zygmunta Waliszewskiego, 11-krotnego mistrza Polski?
– Mistrz Waliszewski to nasza wielka duma narodowa. Wśród zwycięzców wymienionych na tablicy honorowej w Akwizgranie są tylko trzy polskie nazwiska: Zygmunt Waliszewski, Zygmunt Waliszewski i Zygmunt Waliszewski. Pytasz, czy jest możliwe powtórzenie takich sukcesów? Wszystko jest możliwe i sportowiec musi wierzyć, że w karierze po wielekroć będzie przekraczał granice własnych możliwości. Ja w swoje umiejętności wierzę, więc nie przeraża mnie Akwizgran, komercjalizacja tej dyscypliny czy topowi zawodnicy. Po dwóch sezonach startów jestem na 24. pozycji w rankingu światowym i z dużą pokorą idę dalej, mając za przykład właśnie sukcesy naszego Mistrza.

Masz szansę na medal w Kentucky?
– Awans na 24. miejsce w rankingu FEI z pewnością dodał mi skrzydeł. Myślę że w Kentucky jestem w stanie wejść do dziesiątki najlepszych – i to będę uważał za sukces. Czuję się coraz silniejszy i mój dystans przed konkurencją nie przeraża mnie, nie paraliżuje, lecz motywuje do jeszcze intensywniejszej pracy. Proszę też pamiętać, że jestem jednym z najmłodszych zawodników w tej konkurencji – zatem wszystko przede mną.

Dbasz o konie, wsłuchując się w każdy ich oddech. A kto trzyma rękę na Twoim pulsie?
– Niedawno rozmawiałem z panem Marcinem Szczypiorskim na temat możliwości współpracy z psychologiem sportowym. Podjąłem współpracę z panem Ireneuszem Trupkiewiczem, który ma również doświadczenie w dyscyplinach jeśdzieckich. To na pewno będzie istotne wsparcie.

A trenersko?
– Moim pierwszym i nieocenionym trenerem był Władysław Adamczak – spędziłem z nim kilka lat na kośle, co pozwoliło mi stopniowo wdrażać się w arkana sztuki powożenia. Niestety nie było mi dane uczyć się od niego powożenia czwórką. Kiedy zdecydowałem się przesiąść na zaprzęg czterokonny, z pomocą przyszedł jeden z najlepszych powożących i trenerów na świecie – Felix Marie Brasseur,  dwukrotny mistrz świata. Natomiast obecny trener Christian Iseli to także wielka osobistość w naszym fachu – wicemistrz świata i course designer kilku mistrzostw świata, który przyjeżdża do mnie ze Szwajcarii raz w miesiącu na kilka dni. Wtedy pracujemy nad tym wszystkim, co w ciągu miesiąca udało mi się szlifować.

Końskie szaleństwo wyniosłeś z domu, prawda?
– Tak, to chyba najczęstszy temat rozmów w całej rodzinie, ale nie bez powodu. Nasze końskie korzenie sięgają kilku pokoleń. Mój prapradziadek hodował konie na wschodzie, na terenach obecnej Ukrainy – tzw. konie remontowe na potrzeby armii. Podczas II wojny światowej rodzina musiała uciekać ze wschodu. Na szczęście udało się wszystkim przetrwać. Zaraz po wojnie osiedlili się na Dolnym Âląsku i tutaj mój ojciec przejął gospodarstwo. Założył hodowlę koni i rozwinął ją na dużą skalę – aż do 60 sztuk. Do dziś oczywiście trwamy w tej tradycji. Obecnie hodowlą zajmuję się wraz z bratem Pawłem.

A mama?
– Ważne pytanie. Mama jest ostoją, kierownikiem całego zamieszania i kapitanem w naszej rodzinie. To ona prowadzi nasze gospodarstwo rolne. Od 20 lat zajmuje się nasiennictwem i jest w tej kwestii prawdziwym specem. Oprócz tego uprawiamy ziemię pod zboża, czym zajmuje się głównie mój średni brat Jarek, który jest dla mnie wielkim wsparciem. Drugi brat Paweł, jak już wspomniałem, przejął po ojcu sprawy hodowlane, a moja siostra Grażyna ma hurtownię nasienno-ogrodniczą.

Ile i kto będzie musiał dołożyć do wyprawy za wielką wodę?
– To straszne koszty. Firma, która ma w zasadzie status monopolisty w kwestiach transportu lotniczego i działa w porozumieniu z organizatorem MÂ, żąda ok. 70 tys. euro za przewiezienie koni i kompletu sprzętu do Kentucky i z powrotem. Można oczywiście znaleść usługodawcę, który zrobi to za mniejsze pieniądze, ale to generuje niesamowite problemy formalne, bo każdy drobiazg będzie wtedy kosztował kilkakrotnie więcej niż przy wykupieniu zalecanej opcji. Począwszy od obowiązkowej kwarantanny aż po specjalną odzież, której organizatorzy mistrzostw wymagają… Cały czas szukamy najlepszego rozwiązania, ale jest to naprawdę ogromne przedsięwzięcie. Muszę też pamiętać o zdrowiu i kondycji moich koni. Dla nich ta wyprawa będzie szczególnym przeżyciem. Zatem wybór np. opcji transportu nie może sprowadzać się tylko do ceny.

Ile masz czasu na zaaklimatyzowanie siebie i koni?
– To zależy od opcji, jaką przyjmiemy. Organizator przewiduje przylot na dwa tygodnie przed mistrzostwami. Drugi wariant to przylot na początku września do zaprzyjaśnionej stajni w USA.

Dwa tygodnie wystarczą?
– To jest czas, który przewiduje organizator. Przecież wszystkie konie muszą przylecieć w odpowiednim terminie, żeby całość imprezy móc spiąć logistycznie. Proszę pamiętać, że w Kentucky będzie startowało ok. 1000 koni. To naprawdę wielkie zawody.

Zatem kiedy kibice mają trzymać za ciebie kciuki?
– Cała olimpiada jeśdziecka trwa 16 dni. Zawody powożenia przypadają na deser mistrzostw świata. Zatem proszę trzymać kciuki od 6 do 10 paśdziernika. Być może uda się Państwu zobaczyć jedną z relacji sportowych z tego wydarzenia. To wspaniałe show, które oglądają miliony widzów, zatem gorąco zachęcam do sprawdzenia programów sportowych stacji telewizyjnych.

Gdy przesiadłeś się z par na czwórki, ludzie pukali się w czoło. Dzisiaj jesteś na ostatniej prostej do Kentucky. Kiedy wzięto na poważnie Twój projekt?
– Pierwsze zawody w czwórkach odbyły się w 2008 roku w Kladrubach, które okazały się bardzo udanym występem. To był mój pierwszy międzynarodowy start. Chociaż przyznaję, że gros znajomych i rodzina patrzyli na moje poczynania z przymrużeniem oka. Może uznali, że to chwilowe zauroczenie, a tu przyszła wielka życiowa pasja. Poza tym dotychczasowe próby przywrócenia tej dyscypliny, po wykruszeniu się ostatnich wielkich czwórkowiczów w Polsce, były nieudane – to najtrudniejsza z dyscyplin powożenia.

 

Pozostaje życzyć Mazurkowi „Mazurka” na mistrzostwach. Dziękuję za rozmowę.

Reklama

Monitoring stajni
Smarthorse