Jan Okulicz
Był piękny sierpień 1975. W naszym najweselszym baraku Paktu Warszawskiego wakacyjne życie kipiało na całego. W Sopocie na Monte Cassino przewalały się tłumy, plaże pękały w szwach, w Non Stopie do rana grały Niebieskie Gitary, rock and rolle śpiewał polski Presley Wyrobek, starał się ile sił Michaj Burano i w ogóle było fajnie.
Światek jeździecki był podekscytowany udziałem Księcia Filipa w Mistrzostwach Europy w powożeniu. Książę małżonek jako wieloletni szef FEI lubił takie wyzwania i pojawiał się w różnych krajach, dodając swoją osobą rangi imprezie, która przestawała być marginalnym wydarzeniem, ale zmuszała rząd, władze sportowe, samorządowe, a przede wszystkim służby do wzmożonego wysiłku. Zapowiedź polowania w Białowieży była drugim punktem programu, ale dla nas, zaprzęgowców, obecność Księcia Pana – ostrym wyzwaniem.
Warto wspomnieć, że zaprzęgi w Polsce eksplodowały po latach zapaści i gomułkowskiej niechęci do sportu końskiego. Animatorami byli wspaniali dyrektorzy stad i stadnin, którzy powyciągali z ukrycia bryczki i powozy, zamawiali u Kühnlego maratonówki, budowali i remontowali sprzęt u monopolisty z Pniew – w firmie Bogajewicz. Punktem honoru było posiadanie przynajmniej pary, ale nagle pojawiło się sześć czwórek. W Gnieźnie, za przyzwoleniem Czesia Matławskiego, rodzina Zygmunta Szymoniaka urządzała zgrupowania, Zbyszek Dąbrowski w Książu pomagał ile sił koniuszemu Adamczakowi, dyrektor Czarmiński w Sierakowie zakładał „pieluchę” na kolana i trenował ile sił, a Andrzej Osadziński w Bogusławicach szykował cały dywizjon zaprzęgów na bazie Kazia Andrzejewskiego i starszych masztalerzy pamiętających, jak się trzyma licki w ręku. W planach były dwie czwórki, pary, a szybki kurs powożenia przerabiali Jacek Kozłowski, Roman Kusz i wielu innych.
Pamiętam dokładnie taki sierpniowy poranek. Byłem już dobrze i na wiele lat zaprzyjaźniony z Osadzińskim i jego drużyną, więc zamiast do hotelu, o czwartej rano szedłem z Non Stopu do stajni pospać na sianie i pomóc w porannym obrządku. Najlepszym wejściem w nowy dzień był galop na pustawym torze. Pewnego dnia, wracając stępem, zobaczyłem również stępującą czwórkę i sunącego za nią w pewnym odstępie range rovera. Jego Wysokość siedział w skórzanych spodniach, kraciastej marynarce i takiejże czapce, której uchylił na mój grzeczny ukłon. Sytuacja powtórzyła się nazajutrz, ale koło południa dwóch barczystych panów (na pełnym luzie) poprosiło mnie po angielsku o nazwisko. Następnego dnia, gdy mijaliśmy się nieopodal stajni, dostrzegłem coś w rodzaju gestu zapraszającego. Podjechałem i lekkim kłusikiem przemierzaliśmy tor. Książę był uprzejmy jak to szef Federacji dla swego wyznawcy. Podpytywał, jak się żyje, ile koni w Polsce, wyraźnie się ożywił, gdy usłyszał, że ponad milion. Był miłym normalnym człowiekiem. Bardzo uprzejmie schylił głowę, gdy wspomniałem, że mój kuzyn Tolo Łokuciewski był ostatnim dowódcą 303 walczącego w czasie Battle of Britain.
Następnego dnia w Grand Hotelu było przyjęcie Wojewody Gdańskiego. Zanim ruszyliśmy do stołu, po przemówieniach, wojewoda przyprowadził do Księcia słynną wtedy parę – Marylę Rodowicz i Daniela Olbrychskiego. Marylę pamiętałem z Książa, gdzie byliśmy w większym gronie, a ona w innym związku. Z Danielem znaliśmy się z dziennikarskich rajdów samochodowych i chyba ze studenckiego wojska, bo prawnicy i aktorzy odbywali je wspólnie. Wywiązał się taki oto dialog, który tłumaczył mój przyjaciel pół-Anglik Michał Tokarczyk.
Wojewoda: – Czy Książę pozwoli przedstawić sobie znanych polskich artystów?
Książę uprzejmie: – Bardzo proszę.
Wojewoda: – Pani Maryla chciała zadedykować Księciu i zaśpiewać swoją piosenkę.
Książę zaintrygowany: – A cóż to za piosenka?
Daniel: – „I znów księżniczka Anna spadła z konia…”
Książę z lekkim marsem: – Spadła? No cóż, każdemu się zdarza. Chyba nie chcę słuchać.
Było mi przykro widzieć zdumione miny obojga, którym nikt nie podpowiedział, że dla żadnego ojca upadek z konia nie kojarzy się z czymś miłym. Warto dodać, że wspomniana księżniczka jeździła WKKW i świadkowie mistrzostw świata na Ukrainie widzieli ją na drugiej przeszkodzie, jak siedziała i po prostu lała łzy z bezsilności.
Następnego dnia Filip jechał maraton. Drogi i ścieżki były nieopodal plaży, panie w bikini pędziły po autograf i do zdjęcia, bo przejazd był pod molo.
Drugi raz księcia widziałem w Ascot, ale był mniej dostępny niż na torze w Sopocie za żelazną kurtyną. Tam najbardziej wzruszyła mnie, wesołego 30-latka, pewna piękna starsza pani, gdy zapytała po serii komplementów dla polskich koni, widząc stadne niebiesko-szare uniformy:
– Excuse me, młody człowieku, nie słyszał pan, czy Flight Officer Teddy Nowierski jeszcze żyje?
Żył. Ale czy miałem jej opowiadać, że jak wrócił z Anglii, siedział na Rakowieckiej, a potem ten pułkownik angielskiego lotnictwa po amerykańskiej szkole sztabowej, wspaniały człowiek, był najelegantszym taksówkarzem w oplu olympii, nr boczny 418, i jeździł w futrzanym kombinezonie, nie biorąc od pięknych kobiet za kurs? I po prostu nie mógł się do niej odezwać?
Tak konie w moim życiu mieszały się z historią i polityką.