Ekwador za 13 milionów euro?

Rozmawiał: Michał Wierusz-Kowalski

Wielokrotna mistrzyni Polski i medalistka w dyscyplinie ujeżdżenia, uczestniczka mistrzostw świata i Europy, która uczyniła swoje hobby dobrze prosperującym biznesem – Katarzyna Milczarek mówi o wynikach uzyskanych na WEG 2010, o pracy z młodymi końmi, zdradza swoje plany na przyszłość i udziela rad hodowlanych.

W roku 2006 w wywiadzie udzielonym Wirtualnej Polsce powiedziała Pani: „Moim marzeniem jest start na igrzyskach olimpijskich na koniu własnej hodowli”. A jak jest dzisiaj? Na gorąco, zaraz po starcie w mistrzostwach świata w Kentucky?
– Mój start w Kentucky uważam za niezbyt udany. Świadczy o tym choćby porównanie z wynikami całorocznymi. Stać nas było na zdecydowanie więcej. Dlaczego więc tak słabo? Obserwując Ekwadora już od ponad trzech lat, widzę, że podczas sezonu hodowlanego progres jest wyraźnie zahamowany. Dlatego mało wtedy startuję, bo koń się zwyczajnie nie sprawdza. Proszę zapytać każdego hodowcę, którego ogier kryje czy oddaje nasienie regularnie 2-3 razy w tygodniu, czy i jaki wpływ ma to na wyniki sportowe. Przecież na co dzień mój koń ma dobry charakter, a jednak intensywna aktywność hodowlana wytrąca go z równowagi psychicznej, co przekłada się na jezdność. Sezon był w tym roku dość długi i na WEG doświadczyliśmy wyraźnego kryzysu. Dlatego wypowiedzi pana Wojciecha Markowskiego, że startowałam na swoim poziomie, uważam tym razem za mało trafione.

Warto było zatem ciągnąć konia siedem tysięcy kilometrów, skoro wiedziała Pani, że jest poza optymalną formą?
– Owszem, i teoretycznie miały nam pomóc – zmienić ów niekorzystny stan rzeczy – treningi z Rudolfem Zeilingerem sponsorowane przez PZJ. Próbowaliśmy podciągnąć formę Ekwadora, ale udało się to ze skutkiem 68-procentowym.

Potraktujmy start na ostatnich MŚ jako etap na drodze do…
– Moje marzenia się nie zmieniły. To były moje piąte MŚ; samym startem w Kentucky specjalnie się nie podniecałam. Ale w Stanach nie startuje się często, więc było to ze wszech miar ciekawe doświadczenie. Trochę się obawiałam lotu, ale wszystko poszło gładko, bo firma organizująca transport spisała się w 100% profesjonalnie.

Czyli dalej azymut na olimpiadę?
– Tak, ale nie za wszelką cenę. Nie wystarczy wystartować, trzeba zrobić to dobrze. Dlatego kiedy mówię: nie wyszło nam tutaj tak, jak bym chciała, to nie znaczy, że mój koń nie mógłby tego zrobić lepiej w innych warunkach czy okolicznościach. Jeżdżąc na koniu prawie trzeci sezon konkursy rangi Grand Prix, człowiek cały czas się czegoś uczy. Szczególnie gdy jest to ogier. A proszę pamiętać, że żaden z koni do 25. miejsca w klasyfikacji końcowej, rywali Ekwadora na MŚ w USA, nie był ogierem kryjącym.

Startuje Pani na koniach polskich i zagranicznych. Czy można powiedzieć z pełnym przekonaniem, że któreś są lepsze, a któreś gorsze? Dostrzega Pani różnicę między dobrym materiałem polskim i zagranicznym?
– Kiedyś jeździłam wyłącznie na polskich koniach. Teraz niestety warunki się zmieniły. Zmienił się system i większość stadnin państwowych podupada. Nieubłagane prawa ekonomii sprawiły, że gros stadnin z tych, co przetrwały, jest w kiepskim stanie. Jak zatem tutaj mówić o kreatywnej myśli hodowlanej… Koń i hodowla przestały być ważne dla państwowego mecenatu. Tymczasem koń do sportu, czy polski, czy zagraniczny – pochodzenie nie ma znaczenia, musi być najwyższej jakości. Niestety w Polsce rodzi się dzisiaj tego typu materiału zbyt mało. Odwrotnie jest na Zachodzie – głównie w Niemczech czy Holandii – wielkie nadwyżki doskonałego produktu. Dlatego coraz częściej tam jeżdżę na zakupy, bo nie mam czasu na szukanie igły w stogu siana.

Szuka Pani konia o określonych predyspozycjach do ujeżdżenia?
– Truizmem będzie stwierdzenie, że koń ma być dobry. Niestety teraz w Polsce coraz trudniej takiego znaleźć. Nad tym bardzo ubolewam. Dlatego próbuję hodować sama. Wierzę, że światli i wytrwali hodowcy powoli doczekają się takich koni.

To które konie Pani woli – polskie czy zagraniczne?
– Wolę dobre. I chciałabym, żeby były polskie, ale niestety nie mogę ich znaleźć.

Coraz więcej dolewamy krwi z Zachodu, więc chyba zmienia się finalny produkt hodowlany. Ekwador jest tego najlepszym przykładem – figuruje w polskich księgach stadnych, choć pochodzi od zagranicznych rodziców.
– Jakby na przekór ogólnej dominacji hodowli zachodniej, ojciec Ekwadora – Heraldik – ma korzenie słowackie i stanowi potwierdzenie mojej teorii – nieważna rasa, tylko jakość konia. Jeżeli my wyhodujemy w Polsce dobrego konia, który ma pochodzenie zagraniczne, tak jak mój Ekwador, to nikt nie będzie patrzył mu w papiery. Kiedy stoi na stacji ogierów w Niemczech, wszyscy traktują go jak niemieckiego; kiedy wraca do Polski, staje się dla wszystkich, nawet dla Niemców, materiałem polskim. Oni nie mają takich problemów czy kompleksów jak my. Jest urodzony w Polsce, ale uznany w Niemczech i ma dokumenty uniwersalne. Przestańmy być tacy sztywni i kategoryczni. Importowaliśmy kiedyś z powodzeniem, głównie folbluty, i importujemy obecnie, byle robić to z głową, czytaj – nie sprowadzać odpadów, bo liczy się postęp biologiczny, którego może dokonać z sukcesem każdy hodowca – czy mieszka nad Renem, Loarą czy Wisłą.

Na co powinni zwrócić uwagę polscy hodowcy koni ujeżdżeniowych?
– Niech kryją Ekwadorem… żartuję odrobinę. Wracając do sedna – koń musi być przede wszystkim ładny. Potrzebuje szlachetnej głowy, kształtnej szyi, dobrze zbudowanej łopatki, cienkich, suchych nóg. Pamiętajmy, wrodzonych cech eksterieru nie da się nijak poprawić. Można codzienną pracą uformować rzeźbę mięśni, ale jeżeli koń ma wielki łeb, źle osadzoną szyję i krótkie, grube nogi, to żaden, nawet największy specjalista mu nie pomoże. Zatem po pierwsze – lepiej mieć na starcie ładnego konia, bo z harmonijnie zbudowanym, szlachetnym w typie, łapiącym za oko, więcej jesteśmy w stanie osiągnąć dzięki ogólnemu wrażeniu. Po drugie – ważne są chody, głównie stęp – jeśli jest za krótki, to tego również nie poprawimy. Powyższe cechy to przynajmniej połowa szansy na sukces.

Zmieńmy temat. Co Pani sądzi na temat sędziowania w Polsce? Ma Pani porównanie z zachodnim światem dresażu, więc czy podziela punkt widzenia, jakoby w naszych budkach sędziowskich brakowało kompetencji? Jak można ów stan rzeczy poprawić?
– Niestety nieczęsto mam okazję do startów w kraju, jednak uważam, że podobnie jak w budkach, również na czworobokach nie grzeszymy mistrzostwem. Lecz niech zawodnicy za bardzo nie narzekają na sędziów, ponieważ im samym także dużo brakuje. Żeby sędziowie mogli lepiej sędziować, to jeźdźcy muszą zacząć lepiej jeździć. Bowiem kiedy sędzia widzi poziom, jaki prezentują jeźdźcy, to na tym poziomie sędziuje i na nim się swego fachu uczy. Wszak do czegoś się musi odnosić. A ma taki punkt odniesienia, jaki prezentują zawodnicy…

Musimy się uczyć?
– Nieustannie, i to na wszystkich poziomach kompetencji. Ja osobiście mam blisko do Niemiec, mogę startować zarówno z polską, jak i z niemiecką licencją. Skupiam się głównie na rywalizacji międzynarodowej, obracam wśród profesjonalistów, szukam najkorzystniejszych dla siebie rozwiązań w karierze zawodowej, którą związałam z jeździectwem wyczynowym. Dlatego przyznaję – patrzę na wszystko z trochę innej perspektywy i nie śledzę tego, co się dzieje na poziomie lokalno-?-amatorskim.

Jednak zaleca Pani więcej krytyki wobec samych siebie?
– Oczywiście.

Myśli Pani o pełnieniu w przyszłości funkcji arbitra?
– Może. Nie wiem. Mam trzecią klasę sędziowską od 20 lat.

Ciągnie Panią do tego?
– Na razie nie bardzo.

Na minionych Mistrzostwach Polski Młodych Koni w ujeżdżeniu pod Pani nieobecność wystartował syn. Sztafeta pokoleń?
– To był wielki sukces mojego syna Tomka, którego mogłam wspierać jedynie telefonicznie. Niestety na taki stan rzeczy miała wpływ spóźniona zmiana terminu rozgrywania MPMK, kolidująca z wylotem na WEG do Stanów. Tym bardziej ucieszył mnie jego wynik. Wszak wsiadł na tego konia – Star Turn – zaledwie dwa tygodnie wcześniej. Oczywiście pojechał do Wrocławia z moją obecną uczennicą Anią Mickiewicz, która mu bardzo pomagała, ale miała prawo zjeść go trema. Zresztą pierwszego dnia zaraz po starcie, stępując na rozprężalni, kiedy sędziowie jeszcze nie określili wyniku, zdzwoniliśmy się ze sobą na gorąco i, ciężko dysząc, powiedział: słuchaj, mama, takiej kolki dostałem przed wjazdem na plac, że myślałem, że nie usiedzę. Jak wygrać, jadąc z kolką, a jednak… – ostry zawodnik.

Czy syn ostatecznie postawił na ujeżdżenie?
– Nie. Ma nadal dwa konie skokowe. Jeden to 4-letni Onasis, młody, całkiem fajny, a drugi to starsza, doświadczona klacz – Indira, którą teraz testujemy, bowiem szukamy „profesora”. Często też u swego taty, Stanisława Jasińskiego, wsiada na ciekawe skokowe talenty. Jednocześnie nie stroni od „deptania kapusty” – samodzielnie zajeżdżał w zeszłym roku moje trzyletnie konie i na co dzień z nimi pracuje.

Ma to szczęście lub pecha, że mama to wybitna dresażystka, a ojciec przed laty medalista kraju w skokach, członek kadry, jeździec pucharowy.
– Nie mam wyrzutów sumienia, bo wiem, że ujeżdżenie bardzo pomaga w skokach. Te konie, które jeździł skokowo, ma w ręku, wie, gdzie łydki trzymać, czuje każde foulee itd. Kiedyś sam zdecyduje, do czego mocniej mu serce bije… Przy okazji – obserwowałam teraz na MŚ naszą ekipę skoczków i z dumą stwierdzam, że ci ludzie pokonali otchłań jeszcze niedawno dzielącą nas od świata zachodniego. Zdecydowanie podniósł się poziom. Polacy teraz pięknie i – co najważniejsze – skutecznie jeżdżą, co ludzie z branży widzą, a zachodni trenerzy mieli okazję śledzić w tegorocznej edycji Super Ligi. Niczym nie ustępują innym, chyba tylko ilością dobrych koni. Nasi siedzą przeważnie na jednym średniej klasy, a każdy powinien mieć 10 takich, z których jeden czy dwa kiedyś pójdą wyżej. I startować nimi rotacyjnie, a nie ciągle te same gonić do upadłego. W tym należy upatrywać tragedii polskiego sportu konnego – w biedzie. A ponadto szalenie istotna jest dbałość o swoje konie, bo nie stać nas na kupowanie sprzętu na zasadzie szejków arabskich, czyli jak się popsują, to będzie 10 nowych wybitnych i doświadczonych, gotowych koni skokowych.

Była Pani niegdyś dobrym duchem wyjątkowych zawodów CDI Mierzęcin. Dziś to już historia. Jakie pozostały wspomnienia i czy podjęłaby się Pani roli organizatora ponownie?
– To były piękne lata i wspaniała impreza, bo i miejsce jest czarujące. Organizatorzy, którym pomagałam, czyli Jowita Banek z mężem Łukaszem Chrostowskim, nie szczędzili sił, aby zawody kwitły na miarę najlepszych wzorców zachodnich. Oczywiście decydująca była przychylność dla jeździectwa właścicieli firmy Novol – Piotra Nowakowskiego i Piotra Olewińskiego. Ja im zaledwie służyłam kontaktami, nakierowywałam, próbowałam rozpropagować imprezę, szczególnie na początku, gdy debiutowali. Potem, po trzech latach, gdy okrzepli i mogli śmiało kontynuować swoje dzieło, z różnych powodów nastąpiło zamknięcie rozdziału pt. zawody jak z bajki.
W minionym roku robiłam zawody eliminacyjne do MPMK, do czego nie musiałam dołożyć ani złotówki, a wszystko wyszło chyba całkiem nieźle. Stąd pozwolę sobie zdementować informacje, jakoby do każdej końskiej inicjatywy trzeba było dokładać. Oczywiście pomocne jest zaplecze boksowe dla koni, ale można uniknąć deficytu, jeśli się z głową organizuje. Dlatego planujemy w przyszłym roku zrobić eliminacje do MŚMK, rozmowy z decydentami z PZHK są w toku…

Nie ma widoków na powrót zawodów do Mierzęcina? A może jakieś nowe miejsce w Polsce?
– Trudno będzie znaleźć równie trafione po unikatowym w każdym calu Mierzęcinie. Zawody były fajne, bo miejsce wyjątkowo piękne i w naturalny, nieskrępowany sposób pozwalające na organizację takiej imprezy, wygrywające, jak ładny koń, już na wstępie…

W środowisku krąży opinia, że stosuje Pani dość ostre metody szkoleniowe. Zatem co sądzi Pani o tzw. naturelsach?
– Co to znaczy ostre metody?! Sprecyzujmy najpierw to pojęcie. Na pewnym poziomie trzeba być tak samo obiektywnie wymagającym w stosunku do siebie, jak i konia. Czy to, że umiem egzekwować poszczególne elementy w pracy z koniem i posuwam się do przodu, czyni mnie bardziej brutalną od przeciętnego jeźdźca, który po omacku bije się ze swym koniem, bo nie umie zrobić tego, co zobaczył chwilę wcześniej w telewizji? Uważam, że trzeba pewne rzeczy rozgraniczyć. Ja nie stosuję żadnych ostrych metod. Trenując z zachodnimi trenerami, takimi jak Ernst Hoyos, Rudolf Zeilinger czy Holga Finken, stosuję takie same metody jak wszyscy najlepsi jeźdźcy w pierwszej pięćdziesiątce rankingu FEI. Zdecydowana większość czołowych trenerów stosuje metody dozwolone i ogólnie przyjęte na świecie. Może zatem najpierw ustalmy, o co nam chodzi w jeździectwie – wszak to nie musi być tylko sport na najwyższym poziomie. Większość osób, które stykają się z koniem, robi to dla przyjemności, jako hobby, czyli głównie rekreacyjnie. Ale nie mylmy rekreacji ze sportem wyczynowym. Jeśli ustalimy, co to jest sport wyczynowy i czym się charakteryzuje, to wówczas moje metody przestają być dyskusyjne. Natomiast jeżeli mówimy o rekreacji jeździeckiej i zabawach z końmi, to dotyczy to zupełnie czego innego. Ponieważ w Polsce jest niski poziom jeździectwa w porównaniu do czołówki światowej, następuje często krzywdzące postrzeganie i mylenie pojęć. Nie ma jednoznacznych rozgraniczeń, że jeżdżący rekreacyjnie nie jeżdżą jednocześnie sportowo. Może dlatego nie bardzo umieją się nawet posługiwać fachowym językiem. Ja swój obecny warsztat zdobyłam dzięki latom pracy z końmi i jak artysta rzemieślnik posiadłam pewne narzędzia, którymi umiem operować. Jestem dzisiaj w stanie przygotować konia, jeżdżąc bez przemocy fizycznej. Potrafię grać z każdym jak na instrumencie muzycznym, angażując aparat ruchu, budując muskulaturę, rozwijając dojrzałość emocjonalną i ucząc techniki. Brutalność w obchodzeniu się z koniem w dłuższej perspektywie nie przyniesie nic dobrego, a clou sztuki jeździeckiej jest tak pokierować szkoleniem, aby koń zechciał się podporządkować i aktywnie współuczestniczyć w tym procesie.

Dlatego Katarzyna Milczarek jest zawodowcem. W pełni świadomie i profesjonalnie wykonuje Pani swój zawód i jednocześnie czerpie z tego korzyści materialne.
– To piękne, co mnie spotkało – ze swojego hobby uczyniłam zawód, w którym, muszę przyznać, bardzo dobrze sobie radzę i który pozwala osiągać dochody dające możliwość wygodnego życia. Szczęśliwie prosperuję i mogę sobie pozwolić na wiele rzeczy, mając jeszcze wolny czas dla rodziny, dla siebie i na przyjemności. Bo to nie jest jakaś straszna harówka od rana do nocy, przy rozsądnej organizacji pracy daje zadowolenie. Ja po prostu lubię pracować z młodymi końmi, lubię sama je kształtować od A do Z. To jest dużo prostsze, niż przerabiać stare. Miałam takie przypadki w karierze, kiedy próbowałam korygować konie po przejściach. Różnie się to kończyło, czasem musiałam powiedzieć pas.

Proszę powiedzieć, jak wygląda Pani tydzień pracy z końmi. Co lepsze – na lonży, jazdy w teren czy skoki luzem?
– To jest trafione pytanie, które może pomóc młodym jeźdźcom, z uwzględnieniem ich predyspozycji i doświadczeń. Mogę powiedzieć, że u mnie młode konie chodzą na lonży dwa razy w tygodniu. Mamy do tego celu zamknięty lonżownik. Ważne jest, żeby młodego konia rozwinąć fizycznie, nie obciążając go zbytnio. Bez głupiego forsowania, ale rozbudować mu jak najlepiej te mięśnie, które będą potem potrzebne. Lonżownik jest zdecydowanie pożytecznym zapleczem stajni treningowej, bo zmusza konia do wygięcia to w jedną, to w drugą stronę, a kontakt pozostaje stały i bez względu na to, czy młody koń się spłoszy, ręka człowieka uśnie lub się niepotrzebnie usztywni. Ponadto lonżownik oszczędza mój kręgosłup i jeszcze nieumięśniony grzbiet konia. Dla trzylatka taki system ćwiczeń jest absolutnie wystarczający. Oczywiście można zainwestować w basen dla koni – taką inwestycję w minionym roku poczyniliśmy – co pozwoli wsiadać tylko raz, dwa razy w tygodniu. I tak według mnie do piątego roku życia. Bowiem żeby pięciolatka przygotować do czempionatów, wystarczy jeździć około trzech razy w tygodniu. Ponadto raz w tygodniu skoki luzem, a teren tylko po jeździe jako spacer na deser. No i karuzela – w naszym przypadku posadowiona na górce, z której nasi podopieczni mogą podziwiać każdego dnia ładny krajobraz Zagozdu. Na powietrzu, nasłoneczniona, wśród zieleni, a nie zamknięty, ciemny, duszny kierat!
A propos basenu – zbiornik z wodą głębokości 70 cm, o podłożu gumowym, rozmiarów 15 x 20 m, tak że można śmiało po takim owalu konia również lonżować. W 70-centymetrowej wodzie praca dla konia to jak np. brodzenie w głębokim śniegu. Rewelacja – wszystkie mięśnie pracują, zaangażowanie każdej partii ciała, bez przeciążania ścięgien. Taki basen to również chłodzik i masaż. W tym roku ze względu na nasz wyjazd do Kentucky nie zdążyliśmy, a teraz jest już za zimno, ale wiem, że to będzie działać. Na wiosnę wpuszczamy wodę i wio…

Generalnie dużo swobody, bez presji i użycia siły, dbałość o detale w atmosferze przyjaźni…
– Do piątego roku życia trzeba konie traktować jak dzieci, ale trzeba pracować nad umięśnieniem, nad fizycznym rozwojem każdego konia. Oczywiście jest on zajeżdżony w wieku trzech lat, ale mając cztery lata, jest jeszcze infantylny, chociaż wiadomo, że jeśli dwa razy w tygodniu wsiądę i on mi zaczyna robić jakieś numery, to trzeba to skorygować. Ale to jest bardzo proste. Moje trzylatki chodzą tak, że nie mam żadnych problemów, bowiem żądam od nich tylko kół w prawo i w lewo.

A czy lubi Pani uczyć ludzi?
– Nie jest to moją pasją. Mam do tego stosunek ambiwalentny. Jeżeli komuś zależy i się stara, to i mnie się chce…

Co chciałaby Pani robić za 10, 20, 30 lat?
– Na przykład chciałabym oglądać sukcesy mojego syna.

Nie będzie Pani trenerem kadry narodowej?
– Na pewno nie będę siedziała na werandzie i patrzyła na łąki. Uważam, że dobrze jest korzystać z czyjegoś doświadczenia i lepiej go szukać u siebie, czyli na domowym podwórku, niźli ściągać do Polski drugorzędnych czy trzeciorzędnych trenerów z zagranicy, dlatego chętnie bym pomagała. Natomiast boję się, czy przy funkcjonującym w Polsce systemie, choćby z uwagi na istniejące przepisy, będzie możliwe zajęcie się tym poletkiem z przyjemnością i z sukcesami.

Wszystko w naszych rękach. Lepiej zmieniać rzeczywistość, niż ją krytykować…
– Dlatego też jestem w zarządzie WZJ. Działamy dość prężnie i mamy sporo lokalnych sukcesów. Natomiast dużo łatwiej jest pracować na swoim terenie w mniejszym gronie niż na szerszą skalę ogólnokrajową. Interesy się tam ścierają i każdego ciągnie w inną stronę.

Nie rozwinęliśmy tematu „naturelsów”. W Pani pokoleniu jest kilku niezłych zawodników, którzy pracowali według klasycznych metod treningowych, i nawet mieli medalowe wyniki, aż tu nagle zrobili zwrot ku ekologii. Ma to przyszłość?
– Ależ to bardzo fajne. Lepiej hołdować ekologicznym niż kanibalistycznym ideom. Na pewno są zwolennicy Anky i rollkuru oraz Pata Parrellego i marchewkowych batów. I tu, i tam jest sporo tylko pozornej świadomości rzeczy. Z pewnością większość to nie są zawodnicy, którzy mają ambicje sportowe, bo jeżeli ktoś potrzebuje adrenaliny, to szuka pomocy wśród osób najbardziej kompetentnych, nie zaś znachorów i wywoływaczy duchów. Prawdziwy wyczyn potrzebuje najwyższych kompetencji w kierunku szkolenia zawodników o cechach sportowych. To jest bardzo proste i klarowne, więc nie sądzę, żeby był tutaj jakiś konflikt interesów. Nie sądzę też, aby tylko tzw. szkoły naturalne miały patent i wyłączność na zadowolonego i współpracującego konia. Jeżeli ktoś stwierdzi, że musi jeździć konno bardziej sportowo niż naturalnie, to zanurzy się w klasyczną szkołę wyszkolenia i zapewne będzie musiał czasami konia skłonić do jakiegoś większego wysiłku. Bo musimy też zdać sobie sprawę, że nie każdy koń ma ambicje zdobycia mistrzostwa świata czy podium olimpijskiego… Większość nie ma. Przeciętny koń woli sobie pojeść trawę na pastwisku czy wytarzać na padoku w piachu nagrzanym słońcem. Lecz jeśli mu się nie chce, to jak pokazać skuteczną dominację, która pozwala uzyskać coś ekstra? Przecież w stadzie również naturalnym zjawiskiem jest dominacja. Tyle że ta nasza, ludzka dominacja, to działanie pod metodyczną kontrolą, bo my nie jesteśmy z końmi w stadzie. My musimy, siedząc na koniu, móc spowodować, żeby on pięknie przeszedł program w poczuciu samozadowolenia. A dominacja w stadzie to dużo więcej.

Na koniec – czy Ekwador jest na sprzedaż?
– Każdy koń jest na sprzedaż, to kwestia oferty. Patriotyczne klimaty nikogo w tym biznesie nie wzruszają, bowiem jeśli inaczej by rozumowano, to Holendrzy po ostatniej transakcji Edwarda Gala mieliby problem, by zdobyć złoty medal.

Już go mają… nawet kilka!
– Mają, ale mogą nie mieć więcej. A każdy chce mieć więcej spektakularnych zwycięstw. Więc sprzedaż Moorland Totilasa była w moim pojęciu dalece niepolityczna. Sprzedali go podobno za ponad 13 mln euro. To absolutnie perwersyjnie duże pieniądze. Dlatego odpowiem – jeżeli ktoś by mi taką sumę za Ekwadora zaoferował, to oczywiście go sprzedam. Natomiast jest inna kwestia – Edward Gal będzie miał teraz kolejne olimpijskie konie, a ja, gdyby hipotetycznie do takiej transakcji doszło, nieprędko dorobiłabym się kolejnego Ekwadora.

Na ilu olimpiadach może jeszcze Pani wystartować?
– To nie jest dla mnie jedyny punkt odniesienia; choć czas ucieka, nie myślę w takich kategoriach. Jeżeli mamy jednego konia dobrze sprzedanego i za te pieniądze inwestujemy dalej w konie, zdobywamy coraz lepszy materiał, rozwijamy się, wypływamy na szersze wody, to nie jest żaden ewenement w krajach rozwiniętych jeździecko. Są tacy, co mają ponadprzeciętne możliwości ekonomiczne i chcą się pokazywać na olimpiadach, i tacy, którzy z tego żyją, robiąc konie. Dlatego wielu jeźdźców nie jest właścicielami koni.

Jest Katarzyna Milczarek z Ekwadorem, jest Michał Rapcewicz z Randonem i ciągle nie ma trzeciego do kadry. Zna Pani antidotum na tę bolączkę polskiego ujeżdżenia?
– Jedynym antidotum jest szkolenie. A gdyby już naprawdę nikt nowy nie miał pojawić się na horyzoncie, to może za następne trzy lata mój syn Tomek wsiądzie na świetną klacz Florencję, którą trzymamy dla niego w odwodzie. Tak oto kombinuję, aby tego trzeciego wyprodukować…

Junior Jasiński – dopełnienie ekipy na igrzyska olimpijskie?
– Żarty na bok. Osobiście uważam, że to tragedia. Nie ma drużyny, nie ma zaplecza kadry, nie ma szans na konfrontację. Z Harmonią pod Olgą Michalik nie wyszło, ale próbowaliśmy, była jakaś walka, dobrze jeździła. Najgorzej, kiedy nic się nie dzieje.

Myśli Pani o Ekwadorze w kontekście IO Londyn 2012?
– Tak, oczywiście. I jeszcze na dodatek o tej klaczy…

Ogier z klaczą w jednym wagonie pojadą?
– Cały sezon jeździły razem naszym koniowozem, tylko z podwójnym przedzielnikiem. Dało się!

Reklama

Monitoring stajni
Smarthorse