Doktor

Jan Okulicz

Są ludzie, których się lubi. Instynktownie. Są wpisani w pewien krajobraz i w nim funkcjonują. Nieliczne zawody WKKW bez Adama Wąsowskiego są jakieś niepełne. Podobnie jak wyścigi na Służewcu.

Już nie pamiętam, gdzie się poznaliśmy. Byłem wtedy latającym reporterem sportowym. Doktor jeździł wspaniałym ambulansem zrobionym z syreny bosto. Dwa zapasowe koła jak z jeepa, jakaś boazeria jak w starym desoto. Jechaliśmy do stada w Kwidzynie i gadaliśmy. O motocyklach. To była druga pasja obok koni. Chyba z CWKS, gdzie służył pełne dwa lata.
Doktor Adam ma nietuzinkowy życiorys. Najpierw student wolontariusz. Jego przystanki to Drogomyśl, Pruchna, Łąck, Iwno. Chłopak z inteligenckiej żoliborskiej rodziny nie musiał poniewierać się po stajniach głębokiego PRL-u, ale to robił, bo lubił. Tym bardziej że wychował się w oficerskim etosie po ojcu lekarzu i zapewne takim samym dżentelmenie, jakim jest pan Adam. Znamy się ze 40 lat, a jesteśmy na pan. I to jest w tej przyjaźni magiczne.
Doktor Anastazy Koskowski od 1958 roku kształcił „Siurka” Adama do dyplomu, czyli do 1961. Inwestycja w wolontariat się opłaciła. Droga do kariery była otwarta. Było tylko pytanie: gdzie? Przystojny szatyn był dobrze wychowany, miał wiedzę, kochał konie, psy, zapewne i kobiety, skoro chciał się żenić. Wybrał Rzeczną, pod dowództwem znanego i… nieco kontrowersyjnego Czarmińskiego. Ten świetny hodowca miał 50 folblutek, 80 matek trakeńskich, 300 krów i do nich potrzebny był lek. wet. Zdolny Adaś szybciutko dostał stypendium do kapitalistycznej Danii, gdzie pobrał wiedzę nt. krów, bo tego mu brakowało. Życie w Rzecznej było radosne. Państwo Rzewuscy, Kompowie, Czarmińscy, niezły sport – stiple i skoki. Do PZJ ściągnął go doktor Alik Falewicz. Potrzebny był opiekun zdrowia wukakawistów. I tak dr Adam zajął się grupą Orłosia, a niebawem był lekarzem zgrupowania olimpijczyków rychtujących się do Monachium. Pomińmy te wszystkie kłopoty z piroplazmozą, głupimi gadkami, czy można było pomóc koniom śmiertelnie chorym. Współpracował wtedy z ludźmi, którzy może kiedyś byli trudni czy zbyt wymagający, ale przeszli do historii, jak dyrektor Grabowski i jego brat artylerzysta, Orłoś i wielu innych ze stad i stadnin północy Polski.
Ważną rolę w życiu Wąsowskiego odegrał pan Eryk Brabec. Mało kto wie, czy chce pamiętać, że ówczesny sekretarz PZJ, międzynarodowy sędzia i bywalec różnych dworów, ciągnął rodaków nie tylko do lukratywnego dosyć sędziowania, ale również do Komisji Weterynaryjnej FEI, gdzie zasiadali sami luminarze światowej weterynarii z tytułami profesorów. Był tak ceniony, że Węgrzy na olimpiadzie oddali pod jego opiekę również swoje konie. Cztery lata odpracował w Komisji i FEI nie zamierzało go odpuścić.
Gorzej było w ojczyźnie, gdzie konie zawsze walczyły np. z bydłem o prawo do godziwej egzystencji. Zmiany, struktury, reorganizacje. Z Rzecznej wylądował w Sopocie na torze, skąd jeździł do Kadyn, Kwidzyna, swojej Rzecznej, Plękit.
Po syrenie trzeba pamiętać tarpana, czyli wyższy stopień doktorowej egzystencji. W Sopocie doktor miał jak u Pana Boga za piecem. Był głównym lekarzem PZJ, odbył kolejną olimpiadę, tym razem w Moskwie. Ze zdaniem pana Adama liczyli się wszyscy. Miał ogromny autorytet, co podkreślało nieodłączne cygaro, zwane potocznie śmierdziuchem.
W stanie wojennym zjechał jednak do Warszawy. Tak chciały mama i siostra. Wylądował na Służewcu. W tym samym szpitalu, w którym zaczynał przed laty. Mężem opatrznościowym stał się dla niego Jerzy Budny. Gdy nastąpiła pora transformacji, pozwolił kierownikom działów pójść na swoje. Doktor Adam, nie za bogaty, założył spółkę. Z pewnymi zmianami działa do dzisiaj, ma renomę, powodzenie. Wychował sobie znakomitych uczniów, w pewnym sensie następców.
Ostanie lata to walka o czystość w sporcie. Adam Wąsowski był widywany na zawodach w Polsce, Czechach, Słowacji. Cierpliwy, spokojny, walczył z dopingiem. Wszędzie cieszył się, tak jak w FEI, bezgranicznym zaufaniem. Przy jego nazwisku na wizytówce są literki, które świadczą o tym najlepiej. Lekarz zawodów, doktor kontaktu, delegat FEI.
Kiedyś, będąc na etacie państwowym, mógł pojechać z jednym cennym koniem na pół roku do Stanów. Teraz, na swoim, pilnuje chleba i nie jest tak mobilny.
Trochę gorzej jest ze zdrowiem. Czasem podpiera się laską. Właśnie minęło 31 lat jego szpitalnej praktyki na Służewcu, 50 lat od dyplomu i 80 lat od narodzin.

Wszystkiego najlepszego
Drogi Przyjacielu!

Reklama

Monitoring stajni
Smarthorse