Rozmawiał: Michał Wierusz-Kowalski
Rok 2020, kiedy być może wygasną wszelkie dopłaty bezpośrednie do hodowli koni, to już całkiem nieodległa perspektywa, po której przekroczeniu zadyszka sektora zdaje się realna. Jak do tych trudnych czasów przygotować PZHK, jak mądrze i efektywnie zarządzać tym, co mamy, aby w nowe czasy wszedł wzmocniony, rozmawiam z byłym prezesem Związku dr. Władysławem Brejtą w kontekście obchodów 120-lecia organizacji.
Zawsze interesowała Pana polityka państwa dotycząca rozwoju obszarów wiejskich. Uważał Pan, iż jeśli nie ma powiązania między eksploatacją trwałych użytków zielonych a hodowlą zwierząt, to znaczy, że i jedno, i drugie jest zupełnie niepotrzebne. Uzasadniona jest taka logika?
– Polska to duży kraj o zróżnicowanych warunkach glebowo-klimatycznych, zróżnicowanej strukturze agrarnej, o bardzo różnej kulturze rolnej i kulturze hodowlanej. Mechanizmy stosowane w PROW w niektórych regionach mogą działać dobrze i działają dobrze, mogą być obojętne dla rozwoju hodowli, ale w innych mogą wyrządzać wiele szkód. Tak było z różnymi dopłatami do trwałych użytków zielonych, które w Polsce południowej i południowo-wschodniej zniszczyły hodowlę zwierząt trawożernych. Najbardziej opłacalną hodowlą opartą na trwałych użytkach zielonych stała się „hodowla dotacji”, a prowadzenie jakiejkolwiek hodowli zwierząt nie dość że przysparza dodatkowych zajęć i kłopotów, to ponadto uszczupla dochody. Polityka rolna państwa postawiła na głowie ekonomikę hodowli opartą na trwałych użytkach zielonych.
A co to jest polityka rolna dla Polski B?
– Nie ma takiej polityki, chociaż mogła być. Komisja Europejska w perspektywie finansowej 2014-2020 dopuszczała regionalizację polityki rolnej w poszczególnych państwach członkowskich. Nie wiem, czy Ministerstwo Rolnictwa rozważało taką możliwość, faktem jest, że regionalizacji nie ma i nie będzie, a szkoda. Celem polityki rolnej winno być m.in. wyrównywanie różnic miedzy poszczególnymi regionami kraju, równomierne wykorzystanie zasobów, jakie natura dała rolnikom, stworzenie bezpieczeństwa żywnościowego poszczególnych regionów. Dotychczas stosowane mechanizmy wywołują dokładnie odwrotny skutek – różnice w rozwoju rolnictwa w poszczególnych regionach Polski są coraz większe, produkcja rolna koncentruje się tylko na niektórych obszarach, a na innych jest wręcz wygaszana. Setki tysięcy, a może nawet miliony hektarów są niewykorzystane, podczas gdy na innych hektarach intensyfikuje się produkcję do granic możliwości nie zawsze z pożytkiem dla środowiska. Do obszarów, gdzie ponad połowa ludzi mieszka na wsi, gdzie setki tysięcy hektarów leżą odłogiem, dowozi się produkty rolne, a otrzymane dopłaty rolne miejscowa ludność przeznacza na zakup żywności spoza tych obszarów. Przy ogromnych dopłatach rolnych wieś w niektórych regionach nie jest w stanie wyżywić samej siebie, ze wsi zniknęły zwierzęta. W tym aspekcie naprawdę trudno mi się doszukać, które ze stosowanych mechanizmów zapewniają zrównoważony rozwój. Po roku 2020 najprawdopodobniej skończy się rozdawanie ryb, a wędkę będą mieć tylko niektórzy.
Był Pan w komisji statutowej PZHK. Postulowaliście zmianę struktury organizacyjnej związku. O co w tym chodziło?
– Dziś pewna część lokalnych działaczy okręgowych i rasowych związków hodowców koni chciałaby widzieć Polski Związek Hodowców Koni jako dobrego wujka rozdającego pieniądze, ale nie zapominajmy, że to na PZHK ciąży obowiązek realizacji programów hodowlanych, prowadzenia ksiąg i identyfikacji koniowatych, prowadzenia oceny użytkowej i hodowlanej koni. To wszystko robią ludzie, na których dobór dyrektor PZHK nie ma żadnego wpływu. Nie ma też wpływu na ocenę ich pracy w sensie nagradzana czy karania. Zdecydowana większość pracujących w PZHK i OZHK to wspaniali ludzie, dobrzy fachowcy, ale zdarzają się też, jak w każdej społeczności, czarne owce, a czasem potknięcia dobrych, uczciwych ludzi. Zarówno jedno, jak i drugie zazwyczaj psuje opinię o całym PZHK, demoluje pracę na znacznych obszarach kraju, powoduje ciągłe wrzenie, ciągłe gaszenie pożarów w różnych związkach okręgowych. Prywatne wojny i prywatne interesy różnych działaczy o wybujałych, często chorych ambicjach są przenoszone na poziom ogólnokrajowy.
Proponując większą centralizację związku, chcieliśmy zminimalizować możliwość wystąpienia takich sytuacji na przyszłość. Chcieliśmy dać możliwość spokojnej pracy pracownikom związku dla dobra całej hodowli, aby wojny nieodpowiedzialnych działaczy nie demolowały pracy biur terenowych związku. W sposób demokratyczny nasza propozycja została odrzucona, szanuję to, nadal pozostaję przy swoim zdaniu, do nikogo o to nie mam żalu, ważne tylko, abyśmy o tym nadal dyskutowali w taki sposób, który nikogo nie będzie poniżał i obrażał. Dyskusje na posiedzeniach zarządów – w kilkudziesięcioosobowym składzie – o różnych szczegółach są mało efektywne i niecelowe. Zbyt często kilka osób zażarcie kłóci się o jakąś drobnostkę, a dla całej reszty jest to zupełnie obojętne. Zarząd według mnie jest od tego, aby w okresach między zjazdami nakreślał ogólne cele, a nie zajmował się szczegółami, o nich powinien decydować dyrektor i jego pracownicy, a w sprawach hodowlanych Komisje Ksiąg Stadnych.
PZHK zrzesza 14 OZHK/WZHK i 6 związków rasowych. To siła czy słabość tej organizacji?
– Uważam, że jest to nasza siła. Niewiele jest organizacji, które mogą się poszczycić tym, że mają kontakt prawie z każdym hodowcą bądź użytkownikiem konia, bo nawet największa polska organizacja hodowlana PFHBiPM dociera tylko do mniej niż 50% producentów mleka i osób prowadzących chów bydła. Naszym mankamentem jest to, że do tej pory nie potrafiliśmy jasno i wyraźnie zdefiniować miejsca i roli związków rasowych. Nadal są one ubogimi krewnymi związków wojewódzkich i okręgowych, ale myślę, że z czasem koncepcja, o której mówiłem, dojrzeje i związki rasowe będą stawać się coraz ważniejszymi partnerami. Na wszystko potrzeba czasu. Żadna rewolucja nie jest nam potrzebna.
Jeśli po 2020 r. nie będzie dopłat do hodowli koni z budżetu państwa, to co się stanie z PZHK i OZHK/WZHK?
– Nie wiem, co się stanie, mogę tylko gdybać, co się może stać. Jeżeli dziś około 40% łącznego budżetu PZHK i OZHK/WZHK stanowią dotacje, to ich brak może mocno zachwiać naszą działalnością. Scenariusze mogą być różne, pierwszy to taki, że brakujące 7 mln zł uzupełnią członkowie związków, co przy obecnej koniunkturze jest mało realne. Drugi to drastyczne cięcie kosztów, zwłaszcza osobowych, co może przynieść niepowetowane straty. Trzeci to optymalne ograniczenie kosztów poprzez uproszczeni struktur, rezygnacja z wydatków mało koniecznych i próba poszukiwania przychodów z innych źródeł. Do roku 2020 pozostało 5 lat i trzeba się skupić na zdobywaniu i właściwym lokowaniu pieniędzy z różnych programów unijnych w taki sposób, aby w przyszłości mogły procentować. Na tym polu kilka ostatnich lat chyba niezbyt dobrze wykorzystaliśmy. Przyznaję, że jest tu też trochę i mojej winy, bo niewiele zrobiłem w ciągu swojej czteroletniej kadencji, aby te pieniądze pozyskać. Przyznam, że brakowało mi wtedy i wiedzy, i grupy ludzi, którzy potrafiliby coś w tej sprawie podpowiedzieć. Dziś na szczeblu lokalnym jestem o wiele bogatszy i o jedno, i o drugie i myślę, że tych środków trzeba szukać przede wszystkim w urzędach marszałkowskich, w projektach transgranicznych, każdy na swoim podwórku, i że jest to rola działaczy w poszczególnych regionach.
Czy programy ochronne nie są marnotrawieniem środków, czy nie demoralizują hodowców?
– Programy ochrony zasobów genetycznych to jeden z kilku pakietów programów rolnośrodowiskowych. Od 2004 r. na działania rolnośrodowiskowe ze środków unijnych i krajowych wydano około 9,3 mld zł. Program ochrony zasobów genetycznych koni to nie więcej niż 0,5% tej kwoty. Mam liczne zastrzeżenia do tego programu, ale jeżeli mówimy, że te 0,5% zostało zmarnowane, to kilka miliardów wydane na łąki bez zwierząt trzeba by nazwać megamarnotrawstwem, a twórców tego megamarnotrawstwa ktoś powinien rozliczyć. Pieniądze na pakiet 7. pokrywały koszty – w zależności od gospodarstwa, rasy, regionu – w 10-50%. W przypadku realizacji pakietu 4. lub 5. wypłacone kwoty pokrywały koszty co najmniej w 300-400%. Pakiet 7. był jednym z najbardziej zbiurokratyzowanych pakietów, wymyślony pod dyktando urzędników, którzy traktują zwierzę jako rzecz, przedmiot. Realizacja tych pakietów utrudnia, a czasem wręcz uniemożliwia prowadzenie normalnej selekcji i brakowania zwierząt w stadzie. Mało który z hodowców realizujących program jest z niego zadowolony, ale hodowcy przeklinają i realizują go, bo zawsze to trochę pieniędzy. Najgorsze jest to, że nie bardzo wiadomo, kto jest winien tego całego bałaganu – Ministerstwo Rolnictwa, Instytut Zootechniki, ARiMR, PZHK, czyli nikt – a stwierdzenie „bo Unia tak ustaliła” stało się dość powszechne i niesprawdzalne. Najważniejsze w tym wszystkim stają się papiery, a cała reszta schodzi na dalszy plan. System biurokratyczny został tak rozbudowany, że postronny obserwator może mieć wrażenie, że hodowcy to sami oszuści i złodzieje i trzeba ich pilnować na każdym kroku.
Grzechem pierworodnym programów było to, że na początku brakło solidnej dyskusji i informacji o tym, co to są programy ochrony zasobów genetycznych. Jak zwykle zaczęło się dyskusję od informacji, że będą „dopłaty do koni”, a cała reszta zeszła na dalszy plan. Uważam też, że wyodrębnienie w programie rolnośrodowiskowym 7 pakietów było sztuczne i niczym nieuzasadnione, a w nowym PROW na lata 2014-2020 jest podobnie. Po co było tworzyć oddzielne pakiety ochrony zasobów genetycznych zwierząt – pakiet 7. i pakiety 4. i 5. realizowane na trwałych użytkach zielonych? Trwały użytek zielony był zawsze po to, aby pasły się na nim owce, kozy, konie, bydło, a zwierzęta nie mogły być utrzymywane bez łąk i pastwisk. Przecież każdy widzi, że stworzono oddzielny pakiet dla „swoich”, którym trzeba było dać pieniądze, a ochłapy poszły na pakiet nr 7. Reasumując: pakiety te winny występować łącznie, hodowca winien załatwiać wszystko, co związane z realizacją programu, w jednej instytucji, a nie trzech, jak do tej pory, zaświadczenia winny być zastąpione oświadczeniami, hodowca powinien mieć możliwość prowadzenia normalnej selekcji i brakowania, a nie być zmuszanym ekonomicznie, aby utrzymywać stare, kulawe klacze, a z konieczności sprzedawać dobrze rokujące roczniaki czy dwulatki.
Realizowaliście jako Odrzechowa, Pan wraz z koleżeństwem, projekty (polsko-słowacki i polsko-ukraiński) transgranicznej współpracy regionalnej także w kontekście hodowli koni i turystyki konnej. Jak to wypadło? Czy udało się zrealizować wszystkie założenia? Proszę o wskazanie miękkich i twardych efektów ww. działania – dużego przedsięwzięcia, któremu przez ostatnie ponad 3 lata się Pan poświęcił. Wszak jawi się ono jako niekwestionowany sukces…
– Były to dwa projekty transgraniczne: jeden realizowany w ramach programu Polska-Słowacja i drugi, który jest jeszcze realizowany w ramach programu Polska-Białoruś-Ukraina. W pierwszym uczestniczyło 4 partnerów słowackich i 5 polskich, w tym Zakład Doświadczalny IZ PIB Odrzechowa jako partner wiodący, oraz Nadleśnictwo Rymanów, Gmina Zarszyn, Lokalna Grupa Działania „Dorzecze Wisłoka” zrzeszająca 4 gminy, a także Stowarzyszenie Hodowców i Miłośników Konika Polskiego, po stronie słowackiej 3 samorządy oraz stowarzyszenie. W drugim uczestniczył nasz zakład oraz Okręgowy Związek Hodowców Koni w Rzeszowie, a po stronie ukraińskiej Stowarzyszenie Plemkonecentr prowadzące na Ukrainie księgi koni huculskich.
Powodów, dla których zdecydowaliśmy się na realizację tych dwóch dużych projektów, było co najmniej kilka. Do granicy słowackiej mamy około 20 km, a do granicy ukraińskiej około 70 km. Partnerów słowackich czy ukraińskich, z którymi realizowaliśmy te projekty, znaliśmy co najmniej od kilku, a często od kilkunastu lat. Uważam, że jako Zakład Doświadczalny Instytutu Zootechniki PIB mamy swoje powinności wobec regionu. Niestety na realizację tych powinności Minister Rolnictwa w PROW żadnych pieniędzy nie przewidział. W związku z tym zaczęliśmy szukać tych pieniędzy poza PROW-em. Nie są to pieniądze łatwe, zwłaszcza we współpracy z Ukrainą, ale dziś łatwych pieniędzy nie ma chyba nigdzie. Efektem projektu PL-SK jest ponad 250 km szlaków konnych wytyczonych i oznakowanych przez leśników, Lokalną Grupę Działania oraz stronę słowacką od Odrzechowej aż po miejscowość Vitazovce na Słowacji, powstało na tym szlaku kilka małych stanic, gdzie konni mogą się zatrzymać, powstał film Kraina hucuła promujący transgraniczną turystykę konną. Przeprowadzono szereg szkoleń i kursów od podstawowej nauki jazdy konnej przez kursy powożenia, rozczyszczania kopyt, kończąc na kursach dla instruktorów rekreacji ruchowej ze specjalnością jazda konna i instruktorów rekreacji ruchowej ze specjalnością turystyka konna.
W drugim projekcie, w którym bardzo ważnym uczestnikiem był Okręgowy Związek Hodowców Koni w Rzeszowie, a realizatorem niektórych zadań Polski Związek Hodowców Konia Huculskiego, odbyły się łącznie 22 szkolenia i w każdym z nich udział brali zarówno Polacy, jak i Ukraińcy. Były to szkolenia i kursy z zakresu hodowli i użytkowania koni huculskich, szkolenie pn. „Praca z młodym koniem”, kursy dla podkuwaczy, warsztaty hipoterapeutyczne oraz organizowane przez stronę ukraińską w sercu Huculszczyzny szkolenie pn. „Koń huculski w kulturze Karpat”. Dzięki niemu kilkadziesiąt osób z Polski mogło po raz pierwszy zobaczyć Huculszczyznę, poznać tamtejszą kulturę. W obydwu projektach w różnego rodzaju szkoleniach, warsztatach i kursach wzięło udział kilkaset osób.
Ponadto odbyło się kilka imprez masowych, takich jak: Festiwal Kultur Pogranicza po polskiej i ukraińskiej stronie, impreza plenerowa „Hucuły w Karpatach” oraz imprezy po polskiej i słowackiej stronie promujące transgraniczną turystykę konną oraz łemkowską kulturę pogranicza. Łącznie w tych wszystkich imprezach udział wzięło kilkanaście tysięcy Polaków, Słowaków i Ukraińców. Powstał też album Hucuły – konie Karpat Wschodnich oraz pod tym samym tytułem film opisujący Beskidy, Bieszczady, Huculszczyznę oraz żyjącego i pracującego w tych górach konia huculskiego.
Kreślimy też wspólne strategie do roku 2025 z myślą o nowych środkach i nowych działaniach. Programy to też baza materialna za kilka milionów złotych – stajnie, kryta ujeżdżalnia, ośrodek szkoleniowy, trwałe ścieżki huculskie, przenośne boksy dla koni, wspomniane szlaki konne wraz z infrastrukturą. Wartość tych obu projektów, w których łącznie uczestniczyło 11 partnerów (czynnie kilkaset osób, a biernie kilkanaście tysięcy), to około 2,5 mln euro, ale nie pieniądze są tu najważniejsze, ale ludzie i budowanie różnych struktur do przyszłej współpracy. Oczywiście cieszę się z wybudowanych czy odnowionych budynków u nas, na Słowacji czy na Ukrainie, ale przede wszystkim cieszę się z tego, że realizując te projekty, udało się wokół nich zgromadzić, skonsolidować końskie środowisko pogranicza. To byłoby niemożliwe, gdyby mnie i wszystkim liderom zaangażowanym w te projekty obca była idea wspólnego działania, a u wielu z nas idea ta wykuwała się w działalności związkowej.
Nie ogląda się Pan na innych, nie narzeka na rzeczywistość, potrafi skupić na celu i efektywnie działać. Nie jest to częste zjawisko czy postawa – dość posłuchać niektórych wypowiedzi na walnych zjazdach PZHK…
– Często – parafrazując wypowiedź Kenedy’ego „Nie pytaj, co ci da Ameryka, ale zastanów się, co możesz dać Ameryce” – mówię „Nie pytaj, co ci da związek, środowisko, w którym żyjesz, ale zastanów się, co możesz dać związkowi i środowisku”. To nieprawda, że nie narzekam – narzekam, ale przede wszystkim na polityków ustanawiających durne przepisy, na politykę rolną kreowaną przez Ministerstwo Rolnictwa, która znowu dzieli hodowców na lepszych i gorszych (co, miałem nadzieję, raz na zawsze się skończyło), narzekam na biurokrację, którą nasi urzędnicy doprowadzili do absurdu, itd. Narzekam na różne instytucje, ale prawie nigdy nie narzekałem i nie narzekam na ludzi, którzy w nich pracują. Nawet jeżeli powstają sytuacje trudne, wiem, że ci ludzie po prostu muszą realizować bzdurne, nieżyciowe i bezduszne przepisy ustalone zazwyczaj przez ludzi stających daleko od praktyki. Na szczeblu województwa nie spotykam się z ludźmi, którzy mieliby zła wolę i chcieli nam zrobić krzywdę, co najwyżej boją się, bo przecież każdy musi z czegoś żyć.
Odchodzi z różnych instytucji starsze pokolenie. Byli to przeważnie ludzie, którzy otarli się o produkcję. Być może czasem nieporadni, jeżeli chodzi o biurokratyczne niuanse, ale ludzie, którzy mieli w sobie wiele szacunku dla ciężkiej pracy hodowcy. Przychodzi młode pokolenie wykształcone świetnie w teorii, pokolenie, które nie miało szans, a czasem nie chciało zetknąć się z praktyką, z produkcją. Pokolenie, któremu od początku wciska się, że najważniejsze są przepisy, dyrektywy. Tak ukształtowany urzędnik nie boi się, że swoją decyzją wyrządzi komuś krzywdę. Nie wyobraża sobie, ile złego swoją decyzją może zrobić konkretnemu człowiekowi, jego rodzinie. Tego mu nikt nie wpajał, tego go nikt nie uczył, z tego go nikt nie rozliczy. On boi się, że może wydać decyzję, która będzie sprzeczna z różnego rodzaju dyrektywami, zarządzeniami, tych zaś jest tak dużo, często sprzecznych ze sobą, stale zmieniających się, że na wszelki wypadek lepiej skrzywdzić hodowcę, niż czegoś zaniedbać w prawie. To rodzi sytuację, w której byt hodowcy w mniejszym stopniu zależy od jego wiedzy i pracowitości, a w większym od jego sprytu i wiedzy prawniczej, układów towarzyskich i politycznych.
Pycha kroczy przed upadkiem?
– Jeżeli pan redaktor ma na myśli moją pychę, to dziękuję bardzo – bo każdy człowiek musi się pilnować, ale potrzebna jest też kontrola zewnętrzna i jestem wdzięczny każdemu, kto przypomina mi o tym. U pewnego Żyda w karczmie wisiał napis: „Nie zawsze tak będzie”. W chwilach trudnych podtrzymywał go na duchu, kiedy wszystko dobrze szło, przypominał, że może być gorzej. Mimo dużych inwestycji i realizacji dużych projektów przyszłość sektora, w którym przyszło mi pracować – państwowej hodowli, wcale nie rysuje się dobrze i dziś więcej we mnie obaw niż jakiejkolwiek pychy.
Nie brakuje w środowisku hodowców koni oszołomów i demagogów. Czy Pan jako były prezes PZHK ma receptę na kulturalną i rzeczową debatę? Czy to w ogóle możliwe?
– Rzeczowe debaty toczą się tam, gdzie mamy do czynienia z dojrzałą demokracją oraz rzetelną wiedzą i kulturą osobistą dyskutantów. Na wszystko trzeba czasu i pewnych procesów nie sposób przyśpieszyć. Trzeba cierpliwie czekać. Środowisko samo musi się oczyścić z różnych oszołomów i wydaje mi się, że jest ich coraz mniej. Im większa wiedza – i ta fachowa, i ta ogólna – członków związków, tym mniej miejsca dla oszołomów.
Tymczasem – brak koni w systemie płatności bezpośrednich na lata 2015-2020. Proszę o komentarz…
– Cóż tu komentować, już chyba wystarczająco dużo, a może za dużo powiedziałem na temat polityki rolnej ostatnich lat. Mam wrażenie, że minister rolnictwa nie czuje i nie lubi hodowli, a w szczególności nie lubi koni i wcale się z tym nie kryje. Szkoda tylko, że byt tysięcy ludzi i stan hodowli koni zależy od tego, kogo i co lubi albo nie lubi minister.
Czy działania PZHK w tej materii były mało skuteczne; czy zrobiono dostatecznie dużo i wykazano maksymalną staranność?
– Nie sądzę, aby można było zrobić coś więcej niż zrobił PZHK. Nieszczęściem jest to, że podejmowane decyzje w większości są decyzjami politycznymi, a nie merytorycznymi, podejmowanymi dla dobra hodowli; że są to decyzje na dziś, a nie decyzje oparte na kilku-, kilkunasto- lub kilkudziesięcioletnich strategiach.
Jesteśmy w roku jubileuszu 120-lecia zorganizowanej hodowli koni na ziemiach polskich. To święto PZHK, ale i również całej hodowli, zarówno państwowej, jak i prywatnej. Czego życzy Pan z tej okazji środowisku?
– Po pierwsze, abyśmy się nie dali dzielić i aby hodowla była jedna, i aby byt hodowców zależał od ich fachowej wiedzy i wkładu pracy, a nie od łaski czy niełaski oraz od strachu polityków i urzędników.
Gdzie powinno być PZHK za kolejne 20-30 lat, np. z chwilą gdy będziemy celebrować obchody 150-lecia?
– Będzie to silna organizacja licząca się w Polsce i w Europie, sprawnie zarządzana przez profesjonalistów, z której członkowie będą dumni.
Czyli PZHK dożyje 200-lecia, tak jak przykładowo Uniwersytet Warszawski?
– Na pewno tak.
Uprzejmie dziękuję Panu za rozmowę.