Patrycja Gepner
Sport jeździecki w Polsce wielkimi krokami goni zachodnich sąsiadów. Jesteśmy – jako jeźdźcy, hodowcy, szkoleniowcy – coraz bardziej profesjonalni. Czy to dotyczy wszystkich dyscyplin? Oczywiście – zakrzykną optymiści. Pesymiści tylko wzruszą ramionami.
Spróbujmy przyjrzeć się, jak wygląda sytuacja parajeździectwa. Dyscypliny tak nowej, jak mylnie rozumianej. Czym jest zatem parajeździectwo? W jego skład wchodzą uprawiane przez osoby niepełnosprawne paraujeżdżenie, paraskoki i parapowożenie. Ponieważ w Polsce najbardziej popularne jest to pierwsze, przyjrzyjmy się bliżej paraujeżdżeniu.
Idea jest dokładnie taka sama jak w „zwykłym” ujeżdżeniu: wykreowanie konia – szczęśliwego atlety. Przepisy FEI precyzują jedynie:
Jeśli tylko możliwe, parajeździecki zawodnik powinien mieć na względzie nadrzędny cel i przestrzegać ogólnych zasad ujeżdżenia. Jednakże należy pamiętać, że jeźdźcy niepełnosprawni nie mają pełnej władzy nad własnym ciałem i wszelkie odniesienia do pomocy jeździeckich należy interpretować w taki sposób, by uwzględniały użycie innych części ciała i/lub odpowiednich pomocy kompensacyjnych (wyrównujących).
Na poziomie św. Jerzego
Parajeźdźcy rywalizują na pięciu poziomach, zgodnie ze stopniem niepełnosprawności. Najmniej sprawni na poziomie Ia (programy tylko w stępie), najbardziej na poziomie IV, odpowiadającym mniej więcej poziomowi św. Jerzego w klasycznym dresażu. Oczywiście nie znaczy to, że nie wykonują innych, trudniejszych elementów. Najlepszym przykładem jest Brytyjczyk Lee Pearson, który w związku ze znaczną niepełnosprawnością startuje oficjalnie na poziomie II (stęp i kłus), ale rywalizuje też w regularnych konkursach ogólnobrytyjskich na poziomie św. Jerzego, a treningowo wykonuje elementy Grand Prix. Na swoim koncie ma, poza dziewięcioma złotymi medalami paraolimpijskimi (na trzech kolejnych igrzyskach), tytuł mistrza kraju w konkursach ujeżdżeniowych, będąc pierwszym parajeźdźcem w historii z tytułem mistrzowskim w zwykłym ujeżdżeniu.
Parajeździectwo nie obejmuje osób z upośledzeniem umysłowym. Startują natomiast z powodzeniem osoby niedowidzące i niewidome.
Paraujeżdżenie jest jedyną dyscypliną jeździecką wchodzącą w skład igrzysk paraolimpijskich (od 1996 r.), również jedyną włączoną w struktury Międzynarodowej Federacji osób sprawnych/sportu kwalifikowanego, a co za tym idzie, także PZJ (starty do klasy C włącznie).
Pierwsze zawody paraujeżdżeniowe odbyły się w Polsce w 2001 roku. Od tego czasu mieliśmy swoich reprezentantów na imprezach najwyższego szczebla, z mistrzostwami Europy, świata i paraolimpiadą włącznie. Czy podążamy najkrótszą możliwą drogą do podnoszenia poziomu dyscypliny? Jak daleko odjeżdża nam świat?
Trenować z trenerem
Przede wszystkim paraujeżdżenie, które na świecie jest sportem przez duże „S”, u nas ciągle nie może pozbyć się łatki zajęcia dla garstki nieszczęsnych kalek, dla których to jedyna forma rehabilitacji. Jest postrzegane jako hipoterapia.
Nie, to nie jest hipoterapia. Potrzebujemy do tego koni, których spokojny charakter wcale nie jest najważniejszą cechą. Potrzebujemy koni takich, jakich szukają ujeżdżeniowcy i przez nich przygotowanych. Przykłady ze świata? Holender Frank Hosmar dzięki pomocy stypendialnej poza stałą współpracą z Adelinde Cornelissen trenuje z Coby van Baalen. Brytyjka Deborah Criddle dosiada konia przygotowywanego przez Kyrę Kyrklund. Georgia Bruce, brązowa medalistka z Pekinu, dokonała tego na rezerwowym koniu ekipy australijskiej w ujeżdżeniu.
Na polskim podwórku mamy zaledwie ułamek takiego podejścia i niewiele wskazuje na to, by sytuacja miała się zmienić. Aktualnie tylko dwóch parajeźdźców współpracuje stale ze szkoleniowcami związanymi z regularnym ujeżdżeniem: Patrycja Gepner korzysta z pomocy Holendra Roberta Zandvoorta, a Tomasz Zdańkowski na co dzień trenuje z Natalią Kozłowską. Na efekty nie trzeba czekać: w przypadku amazonki jest to zauważalna i znaczna poprawa wyników, na wyniki Tomasza z powodu kontuzji trzeba jeszcze poczekać, ale występ na Torwarze świadczy o ogromnym postępie tej pary.
Warto spojrzeć na konie obecne w polskim parajeździectwie. Na palcach jednej ręki można policzyć te, które miały jakikolwiek kontakt nie tylko z ujeżdżeniem, ale ze sportem w ogóle. Trudno, dodając brak doświadczonych szkoleniowców, liczyć zatem na dobre rezultaty.
Dlaczego zabraknie naszych
Jak wyglądają inne zagadnienia? Ogromnym sukcesem u nas były kursy masażu i stretchingu koni. Oczywiście, to krok naprzód i wspaniale, że środowisko parajeździeckie zdobywa nowe umiejętności, ale… konie wspomnianego już Franka Hosmara na początku sezonu na przykład stępowały w karuzeli… wodnej. Oczywiście można natychmiast wykrzyknąć, że oni mają pieniądze, my nie. Ale czy na pewno chodzi tylko o pieniądze? Kliniki z Robem Zandvoortem są otwarte – można bezpłatnie je oglądać…
Organizacja? Skład kadry narodowej w ujeżdżeniu został zatwierdzony 7 lutego. Tak samo jak w obcym polskiej kulturze (wybaczcie, westowcy) reiningu i innych dyscyplinach. Kadra parajeździecka (gdzie liczba wszystkich zawodników jest nieporównywalnie mniejsza niż gdzie indziej) do dnia pisania niniejszego tekstu (3 kwietnia 2012) jest tajemnicą. Podobnie zresztą jak kalendarz startów międzynarodowych (a do nich, wiadomo, trzeba się starannie przygotować nie tylko technicznie, ale także logistycznie i finansowo).
Straciliśmy szansę na potężną dawkę motywacji do rozwoju parajeździectwa: na igrzyskach paraolimpijskich w Londynie nie będzie naszego reprezentanta (mimo że wyjątkowo aż trójka zawodników osiągnęła minimum kwalifikacyjne). Dla dwóch z trzech czołowych koni byłoby to pewnie pożegnanie ze sportem, bowiem to wierzchowce zaawansowane wiekiem. Czy w obliczu regresu znajdą się ich następcy? Czy środowisko nie zapomni, że niepełnosprawni też mogą jeździć konno, i to lepiej niż niejeden czytelnik tego tekstu? Oby nie, przed nami kolejne sezony, a z nimi mistrzostwa Europy i świata. Spróbujemy udowodnić, że argument o niewysyłaniu polskich jeźdźców na igrzyska ze względu na słabe wyniki był błędny.