Bez precedensu… pod każdym względem

Jerzy Milczarek

Był początek grudnia 1971 roku. Statek m/s „Sandomierz” odcumowywał od kei portu towarowego w Gdańsku. Po długim załadunku stało na pokładzie jedna przy drugiej 25 boksów-klatek zadaszonych przez gdańskich dokerów. Odetchnąłem z ulgą, choć w głowie kłębiły mi się jeszcze wspomnienia ostatnich tygodni…

Iracki punkt kontroli weterynaryjnej – po przekroczeniu granicy syryjsko-irackiej tam miała się odbyć dwutygodniowa kwarantanna fot. Adam Wąsowski
Iracki punkt kontroli weterynaryjnej – po przekroczeniu granicy syryjsko-irackiej tam miała się odbyć dwutygodniowa kwarantanna
fot. Adam Wąsowski

Zakup przez delegację rządu i policji Kuwejtu kilkudziesięciu polskich koni półkrwi do celów hodowlanych po znakomitych, jak na tamte czasy, cenach był wydarzeniem bez precedensu w historii polskiego eksportu i nie miał miejsca już nigdy potem. Dla nowego, młodego i pełnego energii szefa sekcji eksportu koni sportowych i hodowlanych w nieistniejącej już centrali handlu zagranicznego Animex, jakim byłem, transakcja ta wydawała się życiowym osiągnięciem.
Do sprzedaży wyselekcjonowano 25 wysokich koni rasy wielkopolskiej: 24 klacze, w tym kilka źrebnych, i jednego ogiera. Wysocy policjanci kuwejccy na rodzimych arabach wyglądali niepoważnie, żeby nie powiedzieć – śmiesznie. Zwiększając wysokość koni, policja Kuwejtu chciała podnieść swój prestiż i zwiększyć respekt społeczeństwa dla tamtejszych stróżów prawa.
Kontrakt stanowił, że strona polska była zobowiązana dostarczyć „towar” drogą morską na nabrzeże w porcie Bejrut w Libanie. Po naszej stronie leżały też wszystkie związane z tym koszty i całe ryzyko. Warunki kontraktu, niestandardowy charakter przesyłki i jej wartość nie pozostawiały wątpliwości, że w podroż musiałem udać się osobiście. W skład niewielkiej ekipy wchodzili także masztalerz i dr Adam Wąsowski, którego zadaniem było zabezpieczenie zdrowia i kondycji transportowanych koni.
Właśnie rozpoczynała się podróż, która miała wyryć trwały ślad w naszej pamięci…

Tony spienionej wody

Pan Kazio w trakcie codziennego czyszczenia boksów na m/s „Sandomierz” fot. Adam Wąsowski
Pan Kazio w trakcie codziennego czyszczenia boksów na m/s „Sandomierz”
fot. Adam Wąsowski

Bałtyk tamtego roku okazał się dla nas łaskawy. Wiał umiarkowany jak na tę porę roku wiatr, a prowizoryczna drewniana stajnia sprawowała się bez zarzutu. Po dwóch dobach, doświadczając przyjemności kapitańskiej kuchni i dobrze zaopatrzonego barku, dotarliśmy do Kanału Kilońskiego. Tam podczas krótkiego postoju i rutynowej odprawy staliśmy się obiektem zainteresowania grupki fotoreporterów. Myśleliśmy naiwnie, że to niezwykła stajnia na wysokim pokładzie budzi taką ciekawość, jednak dopiero czas miał ujawnić prawdziwy powód tego zainteresowania.
Po kolejnych kilku dobach żeglugi minęliśmy kanał La Manche, a następnie wpłynęliśmy na Zatokę Biskajską, gdzie wiatr się wzmógł. W pełni załadowany i głęboko zanurzony statek, z dodatkowo wysoko zabudowanym pokładem, ciężko walczył z naporem wiatru i wysoką falą. Dowodzący statkiem kapitan podjął decyzję, żeby płynąć jak najbliżej linii brzegowej. Statkiem rzucało we wszystkie strony. Tony spienionej wody na zmianę obniżały się i podnosiły, grożąc zalaniem. Choroba morska nie dawała spokoju zarówno załodze, jak i pasażerom. Obsługa i dozór powierzonych nam koni w tych warunkach były bardzo trudne. Z przerażeniem patrzyliśmy na ich zmęczenie, a kurczące się przy każdym przechyle mięśnie klatek piersiowych prowokowały do dodatkowych, pilnych wizyt na rufie. Czas w sztormie zdawał się ciągnąć bez końca. Mijane nocą wybrzeże Portugalii, a zwłaszcza rozświetlona nocą Lizbona dostrzegalna gołym okiem, to rzadkie i niezapomniane radosne chwile. W jakiś czas później skały u wejścia do Cieśniny Gibraltarskiej, groźnie sterczące w mrocznej bliskości przepływającego w sztormie statku, budziły nieodparte skojarzenia z historią 1943 roku. Po chwili byliśmy już na Morzu Śródziemnym.

Kadłubem o skałę

Krótka przerwa na papierosa arabskich kierowców i pana Kazia fot. Adam Wąsowski
Krótka przerwa na papierosa arabskich kierowców i pana Kazia
fot. Adam Wąsowski

Było ciężko, ale zaczynało się robić jeszcze gorzej… Jedna ze źrebnych klaczy ze Stadniny Koni Rzeczna zachorowała. Na domiar złego wiatr ciągle tężał, by na wysokości Sycylii przerodzić się już w potężny sztorm. Chora klacz słabła. Stajnia była coraz bardziej zagrożona zmyciem z pokładu. Ludzie ledwo żyli. Gdy wreszcie zbliżyliśmy się do upragnionego Bejrutu, w odległości kilku mil morskich od brzegu okazało się, że w porcie nie ma miejsca. Byliśmy 21. statkiem oczekującym na wejście. Nie pozostawało nic innego jak przeczekać noc, w warunkach sztormowych, na redzie, która w Bejrucie jest zwykłym kotwicowiskiem na otwartym morzu.
Pamiętam to jak dziś. Była to noc z 20 na 21 grudnia. Spychająca na brzeg sztormowa wichura nie pozwalała utrzymać się w dostatecznie bezpiecznej odległości od brzegu. Każdy z 20 oczekujących statków co jakiś czas uruchamiał maszyny, wyrywał kotwice i odpływał w morze, by ponownie rzucić je dalej od lądu. I tak godzinami. Około 23 kapitan rozpoczął manewr po raz kolejny. Tym razem decyzja podjęta została zbyt późno…
Siedzieliśmy w mesie. Oprócz mnie, dr. Adama, masztalerza pana Kazia przebywało tam jeszcze kilku marynarzy. Dał się usłyszeć potężny huk, za sekundę drugi. Uderzenie takie, że wyskoczyliśmy w górę. W kilka sekund potem wpadł do nas czarny jak upiór, zalany mazutem marynarz z maszynowni, wrzeszcząc: – K…a, rozpier…ło całą maszynę, idziemy na dno! Ogarnęła nas kompletna cisza i ciemność. Słychać było tylko świst wichury. Gdy wybiegliśmy na pokład w obawie przed najgorszym, wokół statku widać już było pływającą ciemną maź. To mazut, paliwo statku. Zrobiło się jakoś spokojniej. Mniej kiwało.
Statek uderzył dolną częścią żelaznego kadłuba o podwodną skałę. Na nasze szczęście zniszczeniu uległo tylko pierwsze, zewnętrzne poszycie. Statek utrzymywał się na wodzie, ale był niesterowny. W sytuacji zagrożenia życia władze portowe wydały decyzję wprowadzenia nas jako pierwszych… jeśli udałoby się nam przetrwać do rana. W nocy, w warunkach sztormowych, manewr wprowadzenia niesterownego i tak dużego statku jak nasz był niemożliwy.
Kompletnie zdewastowana maszynownia, nieczynne wszystkie urządzenia, światło, ograniczone do minimum, pozyskiwane z agregatu… Wobec tych zniszczeń i groźby zatonięcia zgromadzonych na statku ogarnęło przerażenie i rozpacz. Wiara, że może uda się doczekać świtu, powróciła dopiero po godzinie, gdy wiatr zaczął wiać z mniejszym natężeniem. Wczesnym rankiem przybyła pomoc. Z niedowierzaniem patrzyliśmy na podpływający holownik, który za pomocą jednej liny, w silnym ciągle jeszcze wietrze, miał wprowadzić uszkodzony M/S „Sandomierz” do portu. Miejscowy skiper z niebywałą wprawą na przemian to popychał, to pociągał statek, by ostatecznie dopiąć swego. Stanęliśmy w końcu bezpieczni w bejruckim porcie. Nie był to jednak koniec naszych przygód…

Bez pieniędzy, wiz i sił

widok z jednej z ciężarówek – gdzieś między Bagdadem a Basrą fot. Adam Wąsowski
widok z jednej z ciężarówek – gdzieś między Bagdadem a Basrą
fot. Adam Wąsowski

Tuż po zacumowaniu rozpoczął się rozładunek wymęczonych podróżą koni. Boksy przenoszone były na ląd przez dźwig portowy. Wszystko szło dobrze dopóty, dopóki dźwigowy nie ruszył z pokładu klatki z chorą klaczą z Rzecznej. Będąc jeszcze wysoko w powietrzu, osłabiony koń stracił równowagę i przechylił się, wypychając zadem część tylnego zamknięcia klatki. Niedoświadczony i najprawdopodobniej tak samo jak my przerażony dźwigowy stracił głowę i szybko, zbyt szybko, zwolnił linę. Klatka poleciała w dół, uderzając z dużą siłą o nabrzeże. Klacz zginęła na miejscu.
Obecny na nabrzeżu konsul Kuwejtu potwierdził, że wina za ten wypadek leżała po stronie odbiorcy, ale równocześnie oświadczył, że dostał od swojego rządu polecenie, abyśmy nadzorowali dostawę do końca – to znaczy do miasta Kuwejt. Na nic zdały się nasze argumenty: że kontrakt stanowił inaczej, że nie mamy ani dostatecznej ilości pieniędzy i wiz, ani sił, aby podjąć się dalszej podróży. W końcu, po otrzymaniu zapewnienia, że ambasada Kuwejtu wszystko załatwi, i po uzyskaniu zgody Warszawy zdecydowaliśmy się dowieźć konie do celu…
Do dyspozycji dostaliśmy taksówkę, taksówkarza mówiącego po angielsku i kilku Arabów do pomocy. Zapewniono nas też, że taksówkarz będzie miał pieniądze umożliwiające nam uiszczenie opłat tranzytowych, kupno wyżywienia czy wynajem hotelu.
Na pięć odkrytych ciężarówek typu long vehicle załadowano pozostałe 24 konie w tych samych klatkach, w których przypłynęły z Polski. Wczesnym popołudniem ruszyliśmy w kierunku Damaszku. Przejście graniczne między Libanem a Syrią pokonaliśmy bez przeszkód. Gdy konwój osiągnął Damaszek, nastąpiła wymiana taksówkarzy. Odtąd byliśmy wiezieni przez syryjskiego kierowcę.

Bakszysz nie działa

Dr Adam Wąsowski i autor przed hotelem w przeddzień wylotu do Polski fot. Adam Wąsowski
Dr Adam Wąsowski i autor przed hotelem w przeddzień wylotu do Polski
fot. Adam Wąsowski

Po niedługiej przerwie na napojenie koni ruszyliśmy w kierunku Iraku. Po kilku godzinach, jeszcze na terytorium Syrii, droga asfaltowa się skończyła i dalej jechaliśmy już piaszczystym szlakiem wyznaczonym starymi koleinami. Trwało to kilka godzin. Zachodziłem w głowę, jak w dobie braku GPS-u i bez kompasu kierowcy orientowali się w kierunku jazdy. A orientowali się znakomicie. Z godzinnym wyprzedzeniem poinformowano nas, że zbliżamy się do granicy syryjsko-irackiej i po kolejnej godzinie osiągniemy punkt kontroli paszportowo-weterynaryjnej. W Syrii odprawa przebiegła bezproblemowo. Mieliśmy nadzieję, że także w Iraku będzie podobnie. Zaczął nas odprawiać młodziutki, nieznający języka angielskiego lekarz weterynarii. W porozumieniu pomagał taksówkarz. Dowiedzieliśmy się, że nasz transport musi zostać zatrzymany na dwutygodniową kwarantannę. Do tego polecono, aby konie pozostały cały czas na ciężarówkach, bo w okolicy nie było ani stajni, ani padoku. Nie było także wody, siana ani słomy… Niczego… Otaczała nas tylko pustynia, a standard punktu granicznego przypominał wierzę kontrolną na smoleńskim lotnisku w 2010 roku.
Wymęczone dotychczasową podróżą konie już i tak były w opłakanym stanie. Perspektywa kolejnych dwóch tygodni w takich warunkach groziła unicestwieniem zwierząt. Podjąłem rozpaczliwe próby porozumienia się z ambasadą Kuwejtu w Bagdadzie, ale na tym odludziu nie było przecież w tamtym czasie żadnych telefonów. Kilka prób załatwienia sprawy bakszyszem także spełzły na niczym. Weterynarz był nieugięty. Mijały godziny, a ja traciłem nadzieję. Nagle i niespodziewanie spokojny i zwykle bardzo opanowany dr Adam wyciągnął z taksówki jedną z dwóch walizek, które zabrał ze sobą z Warszawy, i udał się do pomieszczenia lekarza. Mijały minuty, godzina, a może więcej, wreszcie wyszedł jakiś uśmiechnięty, ale bez walizy. Podbiegliśmy do niego z panem Kaziem, pytając: – No i co? Co? – na co doktor odpowiedział tryumfalnie: – Zbieramy się. Za apteczkę, którą miałem na potrzeby tej delegacji, puścili nas dalej. Ale teraz nie mam już żadnych leków…
Do dzisiaj zachodzę w głowę, dlaczego na irackim weterynarzu, który wcześniej wielokrotnie odmówił przyjęcia pieniędzy, ta apteczka zrobiła aż takie wrażenie. W tamtym czasie prawie wszystkie leki weterynaryjne były polskiej produkcji, a jeśli nie, to etykiety i opakowania przewożonych przez nas medykamentów były w języku polskim. Wydawało się, że możliwości wykorzystania tego skarbu były niemal żadne.
Po wielu straconych godzinach dotarliśmy w końcu do Bagdadu. Tam ponownie nastąpiła zmiana taksówki i taksówkarza, który tym razem miał nas już dowieźć do samego Kuwejtu.

Jeszcze burza piaskowa

Konie nie piły przeszło dwie doby, więc ustaliliśmy, że kierowcy ciężarówek pojadą pierwsi i zatrzymają się na pojenie w znanej im oazie na trasie Bagdad – Basra. Nasza taksówka podążała w pewnej odległości za nimi. Po pewnym czasie na horyzoncie zauważyliśmy kępę soczystej zieleni i górujących nad nią palm, co szczególnie ostro kontrastowało z piaskiem dookoła. Podjechaliśmy i zobaczyliśmy, jak nasi kierowcy prowadzą burzliwą dyskusję z właścicielem oazy. W pewnym momencie gospodarz zniknął za drzwiami domu. Po chwili wyskoczył znów, tym razem z karabinem skierowanym w naszym kierunku. Ruszyliśmy natychmiast. Jak się potem dowiedzieliśmy, chodziło o to, że według właściciela studni wybranie wody w ilości potrzebnej dla 24 koni załatwiłoby studnię na amen. Jechaliśmy więc dalej, bez pojenia. Po pustej asfaltowej szosie w samym środku piasków pustyni samochody poruszały się z łatwością. Zatrzymaliśmy się jednak bez wahania, gdy na poboczu pojawił się zajazd – niewielka buda z blachy falistej. Po 24 godzinach niejedzenia podpłomyk przypominający w smaku dobrze wyżutą gumę i czarna zupa ze sporym, podobnym do buraka, a smakującym jak brukiew warzywem w środku smakowały całkiem nieźle.
Gdy po skończonym posiłku ruszyliśmy w dalszą drogę, niespodziewanie ładna słoneczna pogoda w ciągu zaledwie paru minut zmieniła się w koszmar. Znaleźliśmy się w środku burzy piaskowej. Zaczął wiać dość silny wiatr, wokół zrobiło się czerwono od pyłu. Piasek unosił się niemal wszędzie. Maść koni po paru chwilach zmieniła się w brudny kasztan. A ich oczy, wielkości oczu niewyspanego chińczyka, stały się przekrwione i spuchnięte. Po godzinie, może dwóch takiej jazdy wszystko skończyło się tak samo nagle, jak się zaczęło.
Niedługo potem osiągnęliśmy granicę iracko-kuwejcką. Czekała tam na nas już delegacja miejscowej policji i straż graniczna. Sami mężczyźni, eleganccy, wysocy, w pięknych śnieżnobiałych galabijach. Po przyjeździe z siermiężnego już wówczas Iraku Saddama Husajna naszym oczom ukazał się całkiem inny świat. Bogaty Kuwejt z luksusowymi samochodami zrobił na nas ogromne wrażenie. Na zaproszenie wiceszefa tamtejszej policji przesiedliśmy się do eleganckiego bentleya i dojechaliśmy już bez koni do stolicy kraju.
Następnego dnia pokazano nam stajnie, w których umieszczono konie z Polski. Były to boksy z otwartymi górą bokami, zadaszone. Całe w pięknej glazurze i terakocie. Śmialiśmy się, że jej trzeci gatunek moglibyśmy mieć w naszych domowych łazienkach w Warszawie. Następnie wzięliśmy udział w organizowanej przez policję paradzie. Część z policyjnych koni stanowiły nasze, przywiezione z Polski. Prezentowały się naprawdę dobrze. Aż dziw, że po tych wszystkich przeżyciach tak szybko udało im się zregenerować. Tylko oczy pozostały czerwone i wąskie jak szparki…

„Zielony groszek”

Tego samego dnia, po południu, pokazano nam jeszcze zapisy, a następnie przebieg kilku gonitw miejscowych koni arabskich. Rozgrywane były w bezpośredniej bliskości miasta, w szczerym polu, to znaczy na otwartej pustyni. Wokół wytyczonych na piasku linii startu i mety stało sporo ludzi robiących zakłady. Wszystko pod gołym niebem i na stojąco.
Następnym dniem była Wigilia Bożego Narodzenia. Czuliśmy się jakoś nieswojo, smutni i wyobcowani. Wciąż nie pozwalano nam wrócić do Polski. Codziennie musieliśmy odpowiadać na wiele pytań z zakresu żywienia, stanówki itp. Ze swojej strony zaciekawieni tym, skąd w tej części świata tak świetne siano dla koni, dowiedzieliśmy się, że Kuwejt importuje je samolotami m.in. z Europy. Wreszcie poinformowano nas, że mamy zarezerwowane bilety na samolot wylatujący 2 stycznia.
Zbliżał się rok 1972. W objętym pełną prohibicją Kuwejcie świętowanie sylwestra tradycyjną lampką szampana nie wchodziło w grę. Z pomocą przyszedł nam jednak polski konsul, który nie kryjąc słabości do Animexu (skąd został wydelegowany na placówkę), dał nam w prezencie butelkę koniaku. W tamtych okolicznościach był to prezent wyjątkowy.
Wróciliśmy do kraju zgodnie z planem – 2 stycznia. Już w kraju, z Radia Wolna Europa, dowiedzieliśmy się o aferze, której byliśmy nieświadomymi uczestnikami. Okazało się, że m/s „Sandomierz”, który transportował nasze konie, wcześniej, jeszcze przed ich przyjazdem do portu, załadował pod pokład amunicję i broń przeznaczoną dla Syrii. Wszystko wyszło na jaw w Bejrucie na skutek zderzenia ze skałą. Tam bowiem, a nie – jak planowano – w syryjskim porcie Latakia, musiał zostać całkowicie rozładowany. Ujawniono również, że wywiad zachodni wiedział, co wiezie m/s „Sandomierz”, co tłumaczyło szczególne zainteresowanie nami w Kanale Kilońskim. To nie stajnia i nie konie na otwartym pokładzie, ale „zielony groszek” – jak nazywano wtedy tego rodzaju produkt eksportowy – był przyczyną uwagi i dokumentacji, jaką nam zafundowano.
Z perspektywy czasu mogę dziękować Bogu za to, że co najmniej trzykrotnie udało nam się wyjść cało z tej eskapady. Po pierwsze, że nie wylecieliśmy w powietrze po uderzeniu statku o skałę. Nie trzeba wielkiej wyobraźni, aby stwierdzić, że groźba wybuchu „zielonego groszku” była bardzo realna. Następnie – że nie utonęliśmy na redzie w Bejrucie. No i ostatecznie, że udało się nam nie dopuścić do unicestwienia 24 koni na irackim pograniczu.
Nie wiem jak pan, dr. Adamie, ale ja wybiorę się chyba na nieco już spóźnioną pielgrzymkę na Jasną Górę. Jest za co dziękować.

Reklama

Monitoring stajni
Smarthorse