Polskie araby w blasku światowych sław

Czas zrobić porządek ze zdjęciami… – ta myśl chodzi mi po głowie już od jakiegoś czasu. Wyjmuję więc z szafki pudło wypełnione po brzegi fotografiami. Siadam w fotelu i powoli przekładam zdjęcie za zdjęciem. Budzą się wspomnienia…

tekst: Jerzy Milczarek

Uśmiecham się na widok małej Kasi wyprowadzającej na trawkę niewielkiego siwka po jednej z jej pierwszych jazd w życiu. Można już dostrzec ten radosny błysk w oku – początek fascynacji, która zaprowadziła ją tak daleko… A tu siedzi przy jednym ze swych rysunków. Na kartce głowa konia. Ileż powstało takich prac… – przypominam sobie. – Jakże byliśmy z nich dumni… Trochę dalej seria zdjęć z Kuwejtu. Na jednym z nich stoję obok jednego z tych dzielnych polskich koni, które przetrwały morderczą podróż na Bliski Wschód. Uwiązany do muru gniadosz czeka na swój występ w paradzie… Przerzucam kolejne fotografie…

Nagle wzrok zatrzymuje się na uśmiechniętej, brodatej twarzy Kenny’ego Rogersa, aktora, kompozytora i gwiazdy muzyki country, cenionego m.in. za takie utwory, jak Lucille (1977) czy Lady (1980).

Udział sław tego pokroju w organizowanych przez Animex aukcjach koni arabskich był bardzo pożądany. Gwarantował bowiem uwagę mediów, a w konsekwencji reklamę i szersze zainteresowanie przedsięwzięciem wśród hodowców. W latach 70. i 80. ubiegłego wieku udało nam się dotrzeć do kilku wybitnych osobistości ze świata szeroko pojętej sztuki, miłośników koni czystej krwi arabskiej, i nakłonić do zainteresowania się polską hodowlą. Poza wspomnianym Kennym Rogersem mogliśmy liczyć m.in. na cenionego amerykańskiego reżysera i aktora Mike’a Nicholsa oraz piosenkarza i aktora Wayne’a Newtona.

Prezent z odzysku

Jesienią 1984 roku byliśmy w Animexie bardzo zaabsorbowani przygotowaniami do aukcji w Scottsdale (USA). Planowany przylot do Polski Kenny’ego Rogersa był nam wtedy trochę nie na rękę, ale nie chcieliśmy zrezygnować z potencjalnych korzyści marketingowych płynących z tej wizyty…

Stałem w hali przylotowej lotniska na Okęciu w towarzystwie pana Tadeusza, naszego sympatycznego kierowcy mikrobusu, oczekując na lądowanie prywatnego odrzutowca gościa. Po dłuższej chwili Kenny Rogers pojawił się w holu w towarzystwie pięciu mężczyzn. Jak się potem dowiedziałem, byli to: osobisty sekretarz, doradca finansowy, koniuszy oraz dwóch pilotów. Po przywitaniu artysta poinformował mnie, że ma dla Animexu prezent. Chwilę potem dwaj bagażowi podstawili pod nasz mikrobus wózek z kilkoma dużymi przedmiotami owiniętymi czarną folią. Nigdy nie zapomnę sceny, której byłem świadkiem po tym, jak cały ten bagaż udało się załadować do samochodu. Osobisty sekretarz piosenkarza wręczył jednemu z bagażowych banknot jednodolarowy. Gdy drugi upomniał się o swoją część napiwku, Amerykanin wyjął pierwszemu dolara z ręki i, naśladując palcami nożyczki, pokazał, by przecięli sobie banknot na pół. Już wtedy powinno mi to dać do myślenia. Okazało się bowiem, że podobny afront miał spotkać także Animex, a mnie osobiście miał przysporzyć sporo niepotrzebnych problemów.

Po odwiezieniu pilotów do hotelu, a „prezentu” do magazynu Animex-u, zabraliśmy Kenny’ego Rogersa z trzema pozostałymi towarzyszami w podróż do Janowa Podlaskiego, Białki i Michałowa. Pragnąc pozostawić gościom jak najlepsze wrażenia z pierwszej wizyty w Polsce, urozmaiciliśmy trasę przejazdu zwiedzaniem pałacu w Baranowie i starówki w Sandomierzu. Niestety z ostatniej atrakcji kulturalnej – krótkiego pobytu w Krakowie – piosenkarz zrezygnował. Twierdził, że bardzo się spieszy, więc bezpośrednio po obejrzeniu michałowskich arabów pośpiesznie wróciliśmy do Warszawy. Stąd następnego dnia Kenny Rogers wyleciał z powrotem do Stanów. Na pożegnanie otrzymaliśmy jednak zapewnienie, na którym tak nam zależało: artysta potwierdził swój udział w planowanej na luty 1985 roku aukcji w Scottsdale.

Po powrocie do biura zabraliśmy się za komisyjne rozpakowanie daru. Okazało się, że są nim używane: telewizor, kamera na ruchomym statywie oraz odtwarzacz wideo. Na początku lat 80. wideo było ogromną rzadkością na polskim rynku, a jego zakup, nawet dla takiego monopolisty jak Animex, był luksusem. Z ogromnym entuzjazmem zabraliśmy się więc za uruchamianie sprzętu. Niestety bez powodzenia. O ekspertyzę i instruktaż musieliśmy zwrócić się zatem do pionu technicznego TVP. Po dwóch tygodniach poinformowano nas, że urządzenia wyprodukowane dla amerykańskiego odbiorcy (w systemie NTSC) nie były kompatybilne z żadnym z europejskich systemów zapisu i odtwarzania.
Okazało się też, że były mocno zużyte i przedstawiały co najwyżej wartość złomu kolekcjonerskiego.

Ileż ja się musiałem natłumaczyć, od dyrektora naczelnego aż po stałego rezydenta SB, że był to na pewno prezent od Kenny’ego Rogersa i było to wszystko, co nam przekazał. Nikt mi chyba do końca nie wierzył, że znakomity gość w tak „elegancki” sposób wyczyścił swój garaż, strych lub piwnicę.

Gdy rok później, w związku z jakąś okrągłą rocznicą, znów dostaliśmy prezent (tym razem od naszego włoskiego kontrahenta P.E. Simonazziego), był nim podobny zestaw. Ten jednak posiadał już możliwość zapisu i odtwarzania w obu europejskich systemach: PAL i SECAM. Służył nam bezproblemowo do końca moich dni w Animexie, tj. do 1988 roku włącznie.

Kenny Rogers dotrzymał słowa i pojawił się na aukcji w Scottsdale. Byli tam również Mike Nichols oraz Wayne Newton, z którymi łączą się inne niezwykłe wspomnienia…

fot. archiwum autora
fot. archiwum autora

Gorąca czwórka

Z Mikiem Nicholsem miałem przyjemność odbyć niezapomnianą zimową podróż pociągiem drugiej klasy z Warszawy do Kwidzyna. Wybraliśmy się tam, by zobaczyć cztery ogiery czystej krwi arabskiej, które kierujący wtedy tamtejszym stadem ogierów inż. Andrzej Orłoś układał do czwórki. Po obejrzeniu koni w ręku dostaliśmy propozycję, by sprawdzić, jak chodzą w zaprzęgu. Było to przedsięwzięcie nietuzinkowe, bo cztery ogiery, w dodatku araby, to zestaw niezwykle rzadko spotykany. Zgodziliśmy się zaciekawieni. Niedawno, jak się później okazało, złożony zaprzęg w pozycji stój prezentował się bardzo atrakcyjnie. Gorzej było, gdy ogiery wystartowały. Szarpnęły z takim impetem, że bryczka zatrzeszczała złowieszczo, grożąc rozsypką. Całą trasę konie próbowały wyrwać się do pełnego galopu. I mimo ogromnego opanowania i niezwykłej zręczności powożącego, nie obyło się bez strat. Gdzieś pod koniec przejażdżki pękł jeden z orczyków. Gdyby nie zauważalne już zmęczenie koni, zapewne nie udałoby się naprawić powozu. Na szczęście pasek od spodni, którym pan Andrzej owinął złamany orczyk, umożliwił nam powrót do stada. Nigdy nie zapomnę twarzy Mike’a Nicholsa podczas tych zmagań. Zamiast słynnego promiennego uśmiechu malowało się na niej przerażenie i rozpacz. Dlatego nie kryłem podziwu dla niego następnego dnia. Pan dyrektor, chcąc zatrzeć nie najlepsze wrażenia z przejażdżki czwórką, zaproponował bowiem kolejną, tym razem dwójką – saniami. Mike spojrzał na mnie jakby szukając otuchy i… z wyczuwalnym wahaniem potwierdził gotowość udziału zaraz po śniadaniu. Ruszyliśmy w przepiękne dukty podkwidzyńskich lasów otuleni baranicami, delektując się bardzo urokliwym, zimowym krajobrazem. Ogiery i tym razem najchętniej poruszały się w galopie. Wszystko szło jednak dobrze do momentu, kiedy nagle… straciliśmy z oczu powożącego. W stylowych saniach, a takimi właśnie jechaliśmy, kozioł jest znacznie wyżej od siedzeń pasażerów, podniosłem się więc, by zobaczyć, co się stało. To, co ujrzałem, było tyleż nieprawdopodobne, co zabawne. Otóż droga rozwidlała się w tym miejscu na kształt litery Y. W prawo pędziły nasze sanie z wystającym jak husarska kopia gołym dyszlem, w lewo zaś – para ogierów w galopie ciągnąca za sobą powożącego, który nie wypuszczając z rąk lejców, w pozycji na brzuchu, znikał nam z pola widzenia. Na szczęście kolejny raz wszystko dobrze się skończyło. Po niedługim czasie powożący, cały i zdrowy, pojawił się z końmi przy saniach. Ponownie niezastąpiony okazał się ten sam pasek pana Andrzeja, którym tym razem wiązaliśmy pękniętą wagę.

Mimo tych mrożących krew w żyłach przygód, a może właśnie dzięki nim, Mike Nichols do końca pozostał miłośnikiem koni arabskich polskiej hodowli.

W świątyni hazardu

Wayne’a Newtona i jego żonę Elaine Okamurę poznałem zupełnie przypadkowo…

W 1973 roku obowiązki służbowe przywiodły mnie do Houston w Teksasie. Towarzyszący mi partner amerykański zaproponował wspólne obejrzenie największych w Stanach zawodów rodeo. Odbywały się one w przepięknej, wielokondygnacyjnej hali widowiskowo-sportowej, znanej tam pod nazwą Astrodome. Z uwagi na to, że decyzję podjęto tuż przed imprezą, a ta cieszyła się ogromnym powodzeniem, pozostały nam jedynie miejsca w ostatniej wolnej loży honorowej. Ciekawe, że była ona usytuowana na najwyższej kondygnacji, gdzieś na poziomie czwartego, piątego piętra. Zmagania oglądało się zatem za pomocą lornetki.

W wykwintnym barze, przeznaczonym wyłącznie dla gości tego poziomu, widziałem wielu bogatych i wpływowych Amerykanów. Moją uwagę zwrócił jednak jegomość o wyglądzie Indianina, do którego loży co chwila ktoś próbował podejść, by się przywitać lub poprosić o autograf. Chętnych było tak wielu, że po pewnym czasie stała już spora kolejka. Znalazł się w niej także i mój amerykański współtowarzysz. Jak mi później powiedział, pochwalił się Wayne’owi Newtonowi – bo to on właśnie odbierał hołdy nieprzeciętnej popularności (m.in. za ówczesny hit Jingle Bell Rock) – że ma z sobą przybysza z Polski. I tak zostałem zaproszony do loży aktora i piosenkarza. Ten, zorientowawszy się, że zajmuję się końmi, pochwalił się posiadaniem stadniny koni arabskich oraz ogiera czystej krwi arabskiej z Polski o nazwie Nabor. Wyraziłem zachwyt i jednocześnie żal, że nie mogę zobaczyć tego zasłużonego reproduktora. Jakież było moje zdziwienie, a jednocześnie radość, kiedy natychmiast po tym usłyszałem, że to żaden problem. Artysta zapewnił, że w jego samolocie jest dla mnie miejsce, a farma znajduje się w Nevadzie, czyli, bagatela, około 2000 km od Houston…

Lot do Las Vegas trwał około trzech godzin. Na lotnisku czekał już na nas kierowca w białych rękawiczkach i ciemnobrązowy rolls-royce. Na supernowoczesnej farmie Wayne’a Newtona spędziłem dwa dni. W świątyni hazardu, jakim było i jest Las Vegas, miałem sposobność poznać bardzo przygnębiające efekty uzależnienia od gry, którym niestety dotknięta była ówczesna żona artysty.

Dziś nie ukrywam satysfakcji z tego, że nie uwiódł mnie blichtr amerykańskiego show-biznesu, o który otarłem się w latach, gdy większość polskiego społeczeństwa nie marzyła o zagranicznych wyjazdach, lecz o tym, by związać przysłowiowy koniec z końcem. Stało się tak może dlatego, że dane mi było poznać tych kilku celebrytów także wtedy, gdy reflektory gasły i wracali do swych zwyczajnych, nie „pudrowanych” zachowań…

Nagle uświadamiam sobie, że już dziewiętnasta. Ja także muszę wracać do codziennych obowiązków. Moje dwa konie czekają na wieczorny obrządek. Dziś już nie skończę porządkować zdjęć. Może i dobrze – myślę sobie. Jest w końcu tyle do rozpamiętywania…

Reklama

Monitoring stajni
Smarthorse