WAHO i wiadro kawioru

tekst: Jerzy Milczarek

Gdy zimowa aura sprzyja tęsknocie za słońcem i ciepłem lata, powracam wspomnieniami do gorącej hiszpańskiej Sewilli. I mimo iż w tym roku minie 45 lat od tamtych wydarzeń, pamiętam tę delegację tak, jakby to miało miejsce zaledwie wczoraj. A wszystko za sprawą splotu okoliczności i zdarzeń mających miejsce późną wiosną 1972 roku w Hiszpanii…

Początek lat 70. ub. wieku był okresem intensywnych konsultacji wśród hodowców koni czystej krwi arabskiej. W odpowiedzi na potrzebę międzynarodowego uregulowania statusu i reguł dotyczących hodowli koni tej rasy, w tym przede wszystkim zdefiniowania pojęcia „konia czystej krwi arabskiej”, zrodziła się inicjatywa powołania międzynarodowej organizacji hodowców konia arabskiego (przyszła World Arabian Horse Organization). Miało to miejsce w Londynie w 1970 roku podczas konferencji zorganizowanej przez angielskie Arabian Horse Society, w której udział wzięli przedstawiciele siedmiu krajów, między innymi Polski. Dwa lata później, w Sewilli, miała miejsce pierwsza oficjalna konferencja WAHO. Za jej główne cele stawiano: sfinalizowanie – w formie pisemnej – dotychczasowych ustaleń, tj. konstytucji WAHO, oraz wybór prezydium organizacji (w tym prezydenta i wiceprezydenta, sekretarza, skarbnika i komitetu wykonawczego). Tym razem w spotkaniu wzięli udział przedstawiciele 21 państw. Polskę reprezentowali: dyrektor Stadniny Koni w Janowie Podlaskim inż. Andrzej Krzyształowicz, naczelnik Departamentu Hodowli Zwierząt w Ministerstwie Rolnictwa inż. Roman Gągorowski oraz piszący te słowa. Po dwóch dniach pracy dojechała także delegacja ZSRR, powiększając tym samym liczbę uczestników do 22 krajów.

Z całej konferencji pozwolę sobie przywołać tylko jeden, najciekawszy dla czytelnika rezultat prac tamtego spotkania. W wyniku prowadzonych narad i głosowań na prezydenta organizacji wybrano niezwykle aktywnego amerykańskiego hodowcę Jaya W. Streama (notabene pełniącego tę zaszczytną funkcję przez trzy dekady). Polska, z uwagi na ówczesne uwarunkowania formalne i finansowe, a także wielokrotnie niższe liczebnie w stosunku do USA pogłowie koni arabskich, nie miała szans na obsadzenie tak prominentnej funkcji. Wyjeżdżając na konferencję, wierzyliśmy jednak, że wygranie dla Polski stanowiska pierwszego wiceprezydenta jest możliwe. Kandydat mógł być tylko jeden – dyrektor Andrzej Krzyształowicz, bardzo szanowany i ceniony, a co najważniejsze – znany na Zachodzie hodowca.

Żeby osiągnąć nasz cel i zdobyć wymagane poparcie dla dyr. Krzyształowicza, musieliśmy przekonać do tej kandydatury innych. Nie było to łatwe w obliczu ewidentnego bloku anglosaskiej wzajemnej adoracji (Amerykanie, Anglicy, Australijczycy). Spóźniony przyjazd delegacji ZSRR potraktowaliśmy więc jako zrządzenie opatrzności. Okazało się jednak, że na wsparcie trzeba było zapracować… Delegacja rosyjska z dyrektorem stadniny koni w Tiersku P. Strachowem na czele przyjechała bowiem bez znajomości języka angielskiego (ani jakiegokolwiek innego poza rosyjskim) i bez tłumacza. Przywiozła za to morze wódki i chyba wiadro kawioru astrachańskiego. (Kto wie, gdzie znajduje się stadnina tierska, ten przyzna, że nie było daleko do źródła). Udział w konferencji rozpoczęli więc od zorganizowania dla naszej trzyosobowej delegacji czegoś w rodzaju wieczorku zapoznawczego. Wtedy właśnie pierwszy raz w życiu (i chyba niestety ostatni) jadłem czarny kawior – na zmianę z czerwonym – łyżką stołową. Po tak atrakcyjnym wstępie przedstawiono mi propozycję w zasadzie nie do odrzucenia, a mianowicie – bym pełnił rolę tłumacza również dla ich delegacji. W tamtych realiach odmowa równałaby się szybkiemu zakończeniu mojej kariery. Dodatkowym argumentem były wyborne warunki pracy (patrz wyżej). Cóż było robić… Zaakceptowałem prośbę, nie zdając sobie do końca sprawy, w co się pakuję. Przez kolejne dni męczyłem się, tłumacząc po kilkanaście godzin dziennie z angielskiego na polski, a następnie z polskiego na rosyjski. Skutek był taki, że pod koniec pobytu w Sewilli zdarzało mi się do Streama mówić po rosyjsku, a do Strachowa po angielsku, u obu wzbudzając niezwykłe zainteresowanie. Nie ma się w końcu czemu dziwić. Świeżości umysłu nie dodawały następujące po intensywnych dniach pracy gorące wieczory suto zakrapiane Stoliczną.

Podczas jednego z licznych przyjęć u Rosjan, które owej upalnej nocy trwało szczególnie długo, gospodarze najpierw dla ochłody otworzyli hotelowe okno, a potem, z naszym współudziałem, zaintonowali na całe gardło Kalinkę. Wtedy z pokoju hotelowego po przeciwnej stronie budynku wychynął zaspany półnagi Hiszpan, prosząc o spokój, bo było sporo po północy. Nieszczęśnik zakończył swój wywód grzecznym hiszpańskim por favor i energicznie zamknął okno. Z niewiadomych dla mnie po dziś dzień względów słowa te wzbudziły w dyrektorze Strachowie ogromne wzburzenie. Zirytował się tak bardzo, że zaczął nagle zdejmować koszulkę gimnastyczną (w której występował cały wieczór), by założyć koszulę i najpewniej lecieć „prać” Hiszpana. Na szczęście udało nam się go powstrzymać. Po moim wyjaśnieniu, że por favor to po prostu proszę, Strachow ostatecznie odstąpił od zamiaru i już po krótkiej chwili zaproponował kolejne na zdarowie.

Wracając jednak do samej konferencji WAHO, nasz plan się powiódł. Zgodnie z założeniami kandydatura dyr. Andrzeja Krzyształowicza przeszła i przedstawiciel polskiej hodowli koni czystej krwi arabskiej został wybrany pierwszym wiceprezydentem WAHO…

Ja z kolei po powrocie do kraju otrzymałem od szefa uścisk dłoni, a kilka tygodni później pisemne podziękowanie od rządu radzieckiego (ściślej mówiąc, tamtejszego Ministerstwa Rolnictwa). Do pisma dołączono upominek – oryginalną rosyjską bałałajkę, którą mam do dziś.

Reklama

Monitoring stajni
Smarthorse