Demokracja zwycięży

Rozmawiał: Michał Wierusz-Kowalski

Jeszcze tylko kilka tygodni dzieli nas od Walnego Zjazdu Sprawozdawczo-Wyborczego Polskiego Związku Hodowców Koni. W drugiej połowie maja delegaci namaszczeni przez środowisko wybiorą władze Związku. Temperatura dyskusji rośnie. Wśród faworytów do stanowiska przyszłego prezesa wymienia się m.in. Jacka Saborskiego, z którym rozmawiamy na temat kondycji i wizji rodzimej branży.

Jacek Soborski fot. Paulina Peckiel
Jacek Soborski
fot. Paulina Peckiel

Od kilku kadencji jest Pan we władzach PZHK. Z wykształcenia jest Pan leśnikiem. Proszę więc powiedzieć, jak zaczęła się Pana przygoda z końmi, kiedy i w jakich okolicznościach trafił Pan do tego środowiska?
– Konie w moim życiu są od zawsze, zresztą jak w całej mojej rodzinie. Dziadek był zarządcą majątku ziemskiego rodziny Patków w Nietulisku koło Ostrowca Świętokrzyskiego. Jego zdjęcie na izabelowatej klaczy, zrobione oczywiście na długo przed II wojną światową, wisi u mnie w domu. Z kolei ojciec, przedwojenny absolwent SGGW w Warszawie, oficer zwiadowczy podczas kampanii wrześniowej, jako leśnik nie wyobrażał sobie służby bez konia. Pod pseudonimem Gniady brał udział w powstaniu warszawskim… Po wojnie został nadleśniczym w Urszulewie koło Rypina (obecnie woj. kujawsko-pomorskie), gdzie się urodziłem i mieszkam. Ja w teren jeżdżę niestety samochodem, ale ojciec jeździł tylko parą dobrych koni, które również pracowały w polu, po to żeby utrzymać rodzinę z deputatu rolnego. Mówi się o mnie i moim bracie Wojtku, że zostaliśmy poczęci na bryczce. Brat gospodarujący w sąsiedztwie jest zapalonym hodowcą, ma około 40 koni rasy sp. Był pierwszym, który za komuny wystartował jako reprezentant PGR-u w mistrzostwach w powożeniu w Książu, budząc wśród zawodników PSO i SK uśmiech i podziw jednocześnie. Ja po studiach, które skończyłem na AR w Poznaniu i SGGW w Warszawie, za swoje pierwsze zarobione pieniądze kupiłem oczywiście… konie, podczas gdy moi rówieśnicy rozbijali się na emzetkach i junakach.
W swojej karierze hodowlanej wyhodowałem kilkadziesiąt klaczy i parę ogierów (jeden z nich, Patryk, po zakładzie treningowym w Kwidzynie, stacjonował w PSO Sieraków). Obecnie mam cztery klacze szlachetne, dwa śląskie wałachy zaprzęgowe i troje źrebiąt po trakeńskim Czarczafie. Zawsze twierdziłem, że nawet najlepszy koń stojący w stajni to złoto na śmietniku. Dlatego razem z bratem przeprowadziliśmy pierwsze amatorskie zawody zaprzęgowe, które odbyły się chyba w 1987 r. w Sosnowie koło Rypina. Podobne zawody odbywają się rokrocznie, ponieważ od kilkunastu lat prowadzimy Kujawsko-Warmińsko-Mazowiecką Ligę Zaprzęgową. W 2011 r. w Bydgoszczy zdobyłem wicemistrzostwo Polski amatorów w zaprzęgach parokonnych, dwa lata później w Kwiekach zostałem mistrzem Polski, a mój brat Wojciech zdobył wicemistrzostwo. Zawsze startujemy w konie polskiej hodowli, które sami przygotowujemy.
Od roku 1996 jestem prezesem Kujawsko-Pomorskiego Związku Hodowców Koni. Kiedy objąłem tę funkcję, związek był w głębokiej zapaści: pusta kasa, podrabiane licencje itp. Wiele lat konsekwentnej pracy doprowadziło do tego, że moim zdaniem jesteśmy dobrze funkcjonującym związkiem. Ponadto przez wiele lat w Nadleśnictwie Skrwilno, którym kieruję, prowadziłem hodowlę koni zimnokrwistych na potrzeby Lasów Państwowych, do zrywki drewna.
Przepraszam za ten długi wstęp, ale wiem, że przez moich adwersarzy jestem postrzegany jako człowiek, który dużo mówi, a mało robi.

Bliżej Panu do teorii czy praktyki hodowlanej?
– Są to sprawy nierozłączne. Nie uważam się za wielki autorytet hodowlany i z ogromnym uznaniem i pokorą spoglądam na Janusza Lawina, Andrzeja Matławskiego, Jarosława Szymoniaka i wielu innych fachowców. Denerwują mnie jednak hodowcy, którzy na wszystkim się znają i zawsze kwestionują oceny komisji. Robię wszystko, żeby podnieść poziom hodowli w Polsce: to nasz kujawsko-pomorski związek jest pionierem prywatnych zakładów treningowych dla klaczy, a ostatnio również dla ogierów. Te zakłady: Ciechocinek, Włocławek, a teraz Bielice, same nie powstały – to my organizowaliśmy pierwsze przetargi. Wymaga to wiele wysiłku, ale jednak staramy się i jesteśmy dumni z efektów. A jedna z pierwszych prób polowych dla klaczy, przeglądy źrebiąt? To jest część mojego wkładu do hodowli. Teoria? Raczej zarządzanie. Skończyłem też studia podyplomowe z zarządzania i dlatego w tym zakresie czuję się pewnie.
Wszyscy ekscytujemy się Nevadosem, naszym mistrzem świata. Ten koń nie spadł nam z nieba, oczywiście nie ujmuję niczego jego wspaniałemu hodowcy Stanisławowi Szurikowi, człowiekowi wielkiej kultury i wytrwałości, ale Nevados był prowadzony przez wszystkie nasze wystawy, gdzie zdobywał tytuły czempiona i wiceczempiona. Zauważyły go komisje pracujące na tych wystawach, m.in. Andrzej Matławski, Jarosław Szymoniak, Bogdan Kuchejda. Były to wystawy z typowaniem źrebiąt przygotowywane przez pracowników naszego KPZHK, z jego kierownikiem Jarosławem Lewandowskim. Tym wszystkim ludziom należy się duże uznanie.

Jest Pan postrzegany przez kolegów jako człowiek o silnym charakterze. Czuje się Pan mocny?
– Silny charakter? Na pewno tak. Mocny absolutnie się nie czuję! Do problemów podchodzę z pokorą. Wiem, że początkowo zrażam do siebie ludzi, ale gdy się bliżej poznajemy, radykalnie zmieniają o mnie zdanie. Mam wielu przyjaciół.

Nie boi się Pan konfrontacji i mówienia, co myśli. Czy to wynika z troski o losy koni w Polsce?
– Tak, mówić prosto w oczy to moja dewiza, niestety w młodej polskiej demokracji mało popularna. Większość dyskutantów odbiera taką postawę jako wrogość, atak. Nie mówię tego tylko o naszym Związku, ale również o swojej pracy zawodowej czy społecznej (dwie kadencje byłem przewodniczącym rady powiatu). Robię to w trosce o cel nadrzędny. Taki mam styl pracy. W tym przypadku chodzi o hodowlę koni, a nie o chęć zaistnienia.

Czy widzi Pan potrzebę zmian w strukturze PZHK w związku z kończącymi się w 2020 r. unijnymi dotacjami?
– W tej kwestii mam rozbieżne odczucia. Patrząc na pracę związku kujawsko-pomorskiego, którym kieruję, absolutnie jestem za utrzymaniem obecnej struktury. Z kolei spoglądając np. na związek zielonogórski, mam wielkie wątpliwości. W każdym procesie, również w procesie zarządzania, człowiek jest najważniejszym czynnikiem. Bycie prezesem związku wojewódzkiego to przede wszystkim obowiązek, a nie fasada. Nie wierzę we wstrzymanie dotacji w 2020 r. – byłby to koniec działalności nie tylko dla naszego związku, ale dla takich bardziej znaczących organizacji, jak związek hodowców bydła i związek hodowców trzody. Nie wykluczam konieczności łączenia się mniejszych, niewydolnych finansowo związków wojewódzkich, muszą to być jednak suwerenne decyzje tych związków.

A jak Pana zdaniem możemy przygotować PZHK do samofinansowania?
– Związek już się samofinansuje. Gdyby przejrzeć stan kapitału na kontach związków wojewódzkich, doszlibyśmy do wniosku, że jesteśmy jednym z bogatszych związków branżowych. Podział dotacji dla związków wojewódzkich do 2014 r. był mało czytelny, uznaniowy, a wiemy, jak z tym jest. Protestowałem przeciwko temu na posiedzeniach zarządu PZHK, niestety bezskutecznie. Problem w Zielonej Górze polegał m.in. na uznaniowości dotacji. Były kłopoty, to pisało się podanko i kasa szła, „no, bo specyfika związku”. Do czego doprowadziliśmy? Pieniądze płynęły z PZHK, a konie pięcioletnie, za które można by zwiększyć przychody – nieopisane. Wnioskowałem o przygotowanie nowej zasady podziału środków. Powstała komisja, która ten projekt opracowała i przyjęła. Przygotowałem go osobiście, ale został przedstawiony przez inne osoby, bo wiedziałem, że gdybym zgłosił go sam, zostałby odrzucony.
W miarę sprawiedliwie zostały przyznane środki na rok 2015, powstała nawet rezerwa. I co się działo na koniec roku? Demontaż, wnioski od związków, które nawet nie miały kłopotów finansowych, „no, ale jak inni piszą, to dlaczego nie ja”. W efekcie sztuczny, niesprawiedliwy podział nadwyżki, a można było, jak proponowałem, podzielić środki proporcjonalnie do zadań ujętych w planie. Dostałyby je związki, które pisały wnioski, i te dobrze pracujące, ale wniosków nieskładające. W ten sposób np. pokryto zawinioną stratę związku zachodniopomorskiego.

A ograniczenie kosztów, ewentualna redukcja zatrudnienia, informatyzacja – czy i jak Pan by to przeprowadził?
– Ograniczanie kosztów? Redukcja etatów? O czym mówimy? To są niezależne decyzje związków wojewódzkich, sfederowanych w PZHK. Sprawiedliwy podział środków finansowych spowoduje prawidłową gospodarkę w suwerennych związkach. Będą musiały zniknąć dysproporcje kadrowe w związkach z tymi samymi zadaniami rzeczowymi. Nasza kadra to wielki kapitał, który gwarantuje prawidłowe wykonywanie zadań.
Z kolei informatyzacja jest koniecznością. Proponowałem już dawno proste programy, chociażby opisów graficznych. Pracuję w firmie, która ma doskonały system informatyczny, przed tym nie ma odwrotu.

Centralizacja czy głębsza decentralizacja – w którym kierunku PZHK powinien zmierzać? W którym kierunku Pan jako szef by poszedł – ograniczenia czy poszerzenia autonomii OZHK/WZHK?
– Statut PZHK jest w miarę optymalny, więc konsekwentnie go realizujmy. Większy musi być nadzór merytoryczny ze strony PZHK nad związkami okręgowymi, a taką możliwość dają umowy podpisywane między PZHK i WZHK. Niestety nie korzystamy z tego z różnych powodów, m.in. z braków kadrowych w biurze PZHK. Pracownicy biura powinni cieszyć się wielkim autorytetem dzięki swojej wiedzy i kompetencjom.
Pozbawienie WZHK pracowników to faktyczna śmierć tych związków. Spowoduje ograniczenie imprez hodowlanych i sportowych do ok. 30 procent obecnie proponowanych. Zawsze będą jakieś argumenty na nie. W zasadzie jedyna reforma, jaka nam się w Polsce udała, to reforma samorządowa. Brońmy więc naszego samorządu hodowców koni.
To dzięki działalności WZHK utworzyła się praktycznie sieć ośrodków hodowli koni; słowa uznania dla krakusów: prezesów Andrzeja Wody i Zenona Podstawskiego, dyrektor Teresy Pracuch za podjęcie tematu Klikowej. Ośrodek ten nieformalnie staje się centrum hodowli konia małopolskiego. Z kolei Książ dzięki wysiłkowi Janusza Lawina, Pawła Mazurka, Krzysztofa Wójcika i wielu innych wspaniałych hodowców oraz działaczy jest formalną stolicą konia śląskiego. Żeby nie zapeszyć, ale mam nadzieję, że Technikum Hodowli Koni w Bielicach, gdzie przeprowadzane są zakłady treningowe dla klaczy, a nawet ogierów, stanie się centrum hodowli konia szlachetnej półkrwi. Zaangażowanie hodowców i samorządowców, na czele ze starostą powiatu mogileńskiego Tomaszem Barczakiem, przy wydatnej pomocy naszego KPZHK powinno gwarantować sukces w tym zakresie.
Również hodowcy koni zimnokrwistych, chociażby Roman Szultka i Henryk Kuhn, swoją hodowlą udowadniają, że warto zachować struktury okręgowe, które realizują ich cenne inicjatywy. Doprowadzili do tego, że konie hodowli terenowej, stanowiące w historii tło dla koni nowojankowickich, dziś często z nimi wygrywają. Oczywiście nie sposób wymienić w tym miejscu wszystkich zasłużonych hodowców.

Proszę o przedstawianie Pana stosunku do związków rasowych oraz ich roli w strukturze PZHK.
– Związki rasowe to nasza przyszłość, niestety walczyliśmy z nimi przez wiele lat. Oczywiście chciałbym, żeby były sfederowane w PZHK, ponieważ duża organizacja ma większą siłę przebicia (niestety obecnie marną). Trzeba je wzmocnić, nawet personalnie. Cieszę się, że udało mi się przeforsować projekt, zgodnie z którym przewodniczącymi komisji ksiąg rasowych są pracownicy merytoryczni związków. Może zrobić ich koordynatorami rasowymi, dając jakiś dodatek funkcyjny? Ale wszędzie, tak jak wspomniałem, najważniejsi są ludzie. Spójrzmy na związek hodowców koni małopolskich i na jego niestety byłego już prezesa Bogusława Dąbrowskiego. Czy można sobie wyobrazić lepszego ambasadora? (Troszkę niepokornego duchem, tak jak i konie tej rasy). Czy bylibyśmy we Francji bez ich działalności?
Na drugim końcu niestety marazm – związek sp, którego czuję się ojcem chrzestnym. Jednak mimo że struktury związku funkcjonują niemrawo, komisja księgi stadnej sp, w której działają członkowie tego związku, jest chyba najbardziej zapracowana – zgłasza wiele nowoczesnych rozwiązań w programach hodowlanych. Mam nadzieję, że już niedługo ten stan się zmieni. To nie my wymyśliliśmy związki rasowe. Na Ziemi Dobrzyńskiej, skąd pochodzę, Związek Hodowców Konia Szlachetnego istniał i działał prężnie od 1928 r. Jeżeli już im nie pomagamy, to na pewno nie przeszkadzajmy.

Wierzy Pan w patriotyzm konsumencki Polaków w kontekście koni? Jakie konie i dla kogo powinni hodować nasi hodowcy, żeby był na nie zbyt?
– Patriotyzm? W biznesie? Mówi Pan serio? Polakom brakuje patriotyzmu w Unii Europejskiej, nie możemy się dogadać w sprawach istotnych dla kraju, a Pan pyta o patriotyzm konsumencki. Jakie konie i dla kogo powinni hodować nasi hodowcy, żeby się sprzedawały? Odpowiedź jest prosta: konie dobre dla kupca krajowego i zagranicznego, konie przygotowane, naskakane, zaprzęgane. Niech Pan pojedzie do Rzecznej czy Walewic, próbowałem kupić konie do zaprzęgu, ale tam są konie dziko żyjące – „złap pan sobie i wybierz”. Wartość takich koni to wartość rzeźna. Tak więc praca, praca i jeszcze raz praca. Ta na parkurze, ale i promocja, której bardzo często brakuje.
Poza tym niektórzy patriotyzm rozumieją dwojako: są patriotami, kiedy trzeba „urządzać” PZHK, a przestają nimi być, gdy trzeba opisywać konie, korzystając z usług konkurencyjnych związków.

Na ile Pana zdaniem środowisko jest zdeterminowane, żeby przyszły zarząd zreformował naszą organizację? Kto i czy będzie miał wolę wdrażania zmian?
– Nie dostrzegam potrzeby większych zmian. Determinacja musi być, jednak w realizacji podjętych planów hodowlanych, a nie w kolejnych zmianach organizacyjnych, rezerwy w tych ramach są przeogromne. Kto to będzie robił, pokaże demokracja.

Jakie problemy dla PZHK oraz związków wojewódzkich mogą się pojawić w przyszłej kadencji zarządu?
– Nie widzę specjalnego zagrożenia. Stanówka się ustabilizowała. Utrzymajmy pogłowie na obecnym poziomie, podnosząc jego wartość hodowlaną. Duże nadzieje wiążę z nowym wiceministrem rolnictwa Rafałem Romanowskim, który wywodzi się z naszego środowiska. Musimy walczyć o dopłaty „zwierzęce”, pominięcie koni w tym programie to niestety nasza porażka.

Dość o zagrożeniach. A według Pana jakie mamy szanse – pomysł na PZHK w perspektywie kolejnych 10 lat?
– Dobra, rzetelna, merytoryczna praca, współpraca z hodowlami zagranicznymi, ale z podniesioną przyłbicą, a nie z kompleksami. Uwierzmy w polskie konie, przekonajmy do nich czołówkę polskich jeźdźców.

Będzie Pan kandydował na prezesa Związku?
– Zaskoczył mnie Pan tym pytaniem. Jestem trochę rozczarowany poprzednim zjazdem i poprzednim wyborem prezesa. Przed zjazdem wszystko było już poukładane, o co nie mam żalu, takie są prawa demokracji. Należało jednak zachować pozory. Prowadzący rozdał karty wyborcze, następnie wezwał do głosowania, a w międzyczasie, opamiętując się, udzielił głosu kandydatom, żeby ci mogli wygłosić swój program. Przypuszczam, że nie zmieniłoby to wyniku głosowania, pozostaje jednak jakieś „ale”. Późniejsze ataki i uwagi, niestety na łamach naszego pisma, o uzurpatorze, który odważył się kandydować na prezesa, były bardzo zniechęcające. Skorzystałem tylko z przysługującego mi prawa, po prostu. Obecnie straszy się mną jako tyranem, twardzielem. Na razie nie rozważam takiej możliwości. Wiem, że szuka się kandydata spolegliwego. Do tej roli się nie nadaję, ale „nigdy nie mów nigdy”, poczekajmy do zjazdu. Tak czy inaczej moje serce bije dla hodowców koni.

Jacek Soborski fot. Paulina Peckiel
Jacek Soborski
fot. Paulina Peckiel

A kogo widziałby Pan w przyszłym prezydium?
– Prezydium powinno się składać przede wszystkim z przedstawicieli związków rasowych, aby mogli zgłaszać takie problemy, jakie dotyczą ich rasy. Byliby to członkowie, którzy żyją problemami hodowców koni. Wskazani są również ludzie znający się na administracji i zarządzaniu. Nie wyobrażam też sobie w składzie prezydium nawet najwybitniejszych hodowców, ale będących członkami związków niesfederowanych w PZHK, niehodujących polskich koni.

Reklama

Monitoring stajni
Smarthorse