Rozmawiał: Michał Wierusz-Kowalski
Czy Partynice będą służyły tylko wyścigom czy może również hodowli, jeździectwu, szeroko pojętej rekreacji i miastu? O tym oraz wielu innych ważnych dla wrocławskiego toru sprawach rozmawiamy z nowym dyrektorem Jerzym Sawką.
Na wstępie gratuluję wygrania konkursu – od września 2013 r. jest pan dyrektorem partynickiego toru wyścigowego, ale koniarzem od niepamiętnych lat AKJ-otowskich. Jest pan także czynnym jeźdźcem i wicemistrzem Polski dziennikarzy w powożeniu. Czy to pomogło w podjęciu decyzji?
– Jestem koniarzem od dziecka. Jazdy uczył mnie starszy brat, dzisiaj znany rysownik – Henryk. Mieliśmy w domu książkę majora Leona Kona. To była nasza jeździecka biblia. Zawsze chciałem pracować zawodowo z końmi, ale tak się w życiu złożyło, że byłem dziennikarzem, a przez ostatnie 23 lata redaktorem naczelnym redakcji lokalnych „Gazety Wyborczej” w Szczecinie, Warszawie (zastępca szefa „Stołecznej”) i we Wrocławiu. Ale równolegle zajmowałem się końmi.
Byłem właścicielem dziesięciu koni różnych ras: folbluta, wielkopolskich, kuca walijskiego, quater horse’a, lusitano i araba. Największą jeździecką przygodą młodości były czasy AKJ. W 1986 r. na kursie instruktorów tak ogromne wrażenie zrobił na mnie dr Krzysztof Skorupski i jego sposób rozumienia koni, że do dziś współpracujemy.
Tak, zająłem drugie miejsce na zawodach dziennikarzy w powożeniu na zawodach w Jagodnem u Irka Kozłowskiego. Kilka razy byłem też na pudle Art Cup w Lewadzie u Andrzeja Sałackiego. Trzy razy zdobyłem mistrzostwo Polski w team penningu na mistrzostwach w Western City Jurka Pokoja. Ale sport to dla mnie głównie zabawa. Nie mam potrzeby ciągłego rywalizowania. Powtarzalność mnie nudzi. Próbowałem prawie wszystkich dyscyplin jeździeckich łącznie z polo, jednak najbardziej lubię wędrówki konne. Od ponad trzydziestu lat wszystkie wakacje spędzam w siodle. Zjechałem bez mała całą Polskę. Byłem w ponad połowie krajów Europy, na Ukrainie, w Ameryce i Argentynie.
Oczywiście, że Partynice to fantastyczne miejsce pracy dla koniarza. Ale w moim przypadku na decyzję o starcie w konkursie na dyrektora wpłynął inny ważny czynnik. Mianowicie jeszcze jako dziennikarz osobiście i na łamach „Gazety Wyborczej” inspirowałem i namawiałem miłośników pełnej krwi angielskiej do wprowadzenia tej rasy na wrocławskie tory, na których dotychczas biegały konie półkrwi. Pisałem, jakie powinny być Partynice. Teraz, jako dyrektor, mam przyjemność realizować swoją wizję.
Czy Wrocławiowi jest potrzebny tor wyścigów konnych z prawdziwego zdarzenia?
– Wrocław ma szczęście posiadać tor wyścigowy. Jeszcze tylko dwa miasta w Polsce są w tej samej sytuacji: Warszawa i Sopot. Nasze Partynice zostały zbudowane przez Niemców po to, żeby ścigały się na nich konie. Temu służy cała infrastruktura. Niewykorzystanie jej byłoby barbarzyństwem. Oczywiście, że miastu potrzebne są wyścigi z prawdziwego zdarzenia, czyli z udziałem koni wyścigowych, folblutów w roli głównej. Wyścigi muszą być prawdziwe, tak samo jak miłość, jak pasja. Udawane nie mają sensu. Gdyby do dziś ścigały się na naszym torze konie półkrwi, to nadal bylibyśmy odciętym od świata grajdołem.
Jak pan rozumie pojęcie „oddanie toru wrocławianom”?
– Sam tor, czyli bieżnia, to teren wybitnie koński. Zamkniętą strefą jest też obszar stajni wyścigowych. Tak nakazują względy bezpieczeństwa. Natomiast cała reszta Partynic jest otwarta dla wrocławian. Bardzo zależy mi na tym, żeby lubili przychodzić na Partynice. Ale chcę, żeby głównym powodem ich obecności były konie. Dlatego stawiam na kuce i małe konie. Chcę, żeby trzy czwarte koni w rekreacji było przeznaczonych dla dzieci ze szkół podstawowych. Już kupiłem (część pożyczyłem) dziesięć małych koni, głównie kuców walijskich. Jak znajdę dodatkowe pieniądze, kupię następne. Marzy mi się, żeby w tym roku pracowało w rekreacji trzydzieści koni. Chciałbym, żeby docelowo Partynice były tym dla Wrocławia, czym Jaszkowo Antoniego Chłapowskiego jest dla Poznania. A my mamy ogromną przewagę nad Jaszkowem, bo Partynice są w mieście. Jak przyjdą do nas mali jeźdźcy, to wraz z nimi rodzice, dziadkowie. Dla tych małych i dorosłych ludzi musimy stworzyć odpowiednią infrastrukturę. Muszą mieć gdzie się bawić i coś zjeść. Niektóre pomysły są już realizowane, niektóre w fazie projektów. Od września codziennie intensywnie nad tym pracuję wraz z moją ekipą.
Czy wykorzystanie infrastruktury wrocławskiego toru do organizacji imprez jeździeckich na najwyższym, również międzynarodowym, poziomie jest zasadne?
– Jak najbardziej. Jesteśmy otwarci na wszelkie pomysły. Każdej dobrej inicjatywie oddamy naszą infrastrukturę do dyspozycji. Jesteśmy gotowi promować klasyczne dyscypliny oraz zupełne innowacje. Kiedy zadzwonił do mnie trener Wojciech Mickunas i zaproponował Mistrzostwa Kraju w Jeździe bez Ogłowia, natychmiast kupiłem ten pomysł. Zapraszam 26 i 27 kwietnia na tę imprezę. Zgłaszają się do nas organizatorzy Dolnego Śląska i całej Polski. Jeśli nie ma kolizji terminów, nikomu nie odmawiamy. Zależy nam natomiast na tym, żeby zawody były atrakcyjne dla publiczności. Chcemy, żeby np. organizatorzy konkursów ujeżdżenia proponowali taki program, który przyciągnie publiczność, a nie tylko luzaków. Mamy świetne położenie, atrakcyjne miasto, bardzo dobre warunki dla organizacji imprez jeździeckich i otwarte serca. Czego więcej trzeba?
Czy pana zdaniem wyścigi konne są w stanie się samofinansować? Jeżeli tak, to czy takie warunki we Wrocławiu mogą być spełnione?
– Wyścigi to głównie zakłady. Żeby konie wyścigowe się finansowały, ktoś musi w nie grać. Irlandczycy, Anglicy, Francuzi, Australijczycy, Amerykanie i Japończycy grają. Ale oni mają stare tradycje. Trzeba pamiętać, że to rozrywka XIX-wieczna, niestety, w Polsce, szczególnie powojennej, o słabym umocowaniu. Współcześni, nowo przybywający na tory ludzie z epoki cyfrowej nie rozumieją skomplikowanego systemu gry w konie. Żeby więc znaleźć sposób na finansowanie wyścigów, trzeba brać pod uwagę szereg czynników: hodowców, właścicieli, lokalne tradycje, trendy światowe, wyścigową politykę poszczególnych państw. My musimy wypracować krajowy model wyścigów, być może mieszany: zakłady jak we Francji plus sponsoring jak w Niemczech. Ale żeby tak się stało, potrzebna jest współpraca zainteresowanych środowisk, samorządów i instytucji państwa.
Ja uważam, że nawet gdyby jakiś kataklizm rozwalił polskie wyścigi, to Wrocław przetrwa jako miejsce treningu i tor, bo będzie atrakcyjny cenowo dla koni z Niemiec, Czech czy Austrii. Ale tu nie o Wrocław chodzi, ale o całą polską branżę wyścigową. Dlatego z poruczenia prezydenta Wrocławia Rafała Dutkiewicza odwiedziłem prezydenta Sopotu Jacka Karnowskiego, prezydent Łodzi Hannę Zdanowską i prezydenta Lublina Krzysztofa Żuka. W Sopocie tor jest, w dwóch pozostałych miastach nie ma, ale były. I mogą być. Trzeba rozmawiać o przyszłości wyścigów, mieć jej wyobrażenie.
Czy wrocławski tor spełnia wszystkie standardy bezpieczeństwa?
– To stare założenie architektoniczne, z początku XX wieku. Oglądałem z moim zastępcą do spraw wyścigów Robertem Świątkiem tory w Irlandii i Francji. Patrząc z tej perspektywy, jesteśmy zacofani. Nie mamy kanatu, tor nie jest odpowiednio ogrodzony. Koń może wskoczyć w miejsce dla publiczności, i to się zdarzało. Bezpieczeństwo to dla nas priorytet. Wpisałem je jako ważny punkt w dokument zasadniczy dla firmy – misję. Powiem więc tak: tor był niebezpieczny. Ale mamy już podpisany kontrakt na kanat. Trwa przetarg na ogrodzenie. Nie zdążymy na otwarcie sezonu, ale w jego trakcie i kanat, i ogrodzenie będą zainstalowane.
Czy infrastruktura niezbędna do utrzymania i trenowania koni oraz rozgrywania gonitw w bezpiecznych warunkach jest w tej chwili wystarczająca, aby przyciągać na wrocławski tor coraz lepsze konie?
– Dla koni zasadnicza jest bieżnia. Kupiliśmy w USA jedyny dziś w Polsce tak specjalistyczny aerator do jej spulchniania. Skończyliśmy budowę systemu nawadniania toru. W ubiegłym sezonie biegały u nas świetne konie z Czech, z Niemiec i ze Służewca. Nikt nie narzekał na podłoże. Możemy więc odpowiedzialnie zaprosić każdego właściciela z jego cennym koniem.
Proszę zauważyć, że działamy w wariackim tempie. WTWK Partynice 1 września 2013 r. zaczął nowy etap historii. Przez dwa lata go nie było. Tor został wchłonięty przez Młodzieżowe Centrum Sportu i te dwie jednostki razem tworzyły instytucję o nazwie Wrocławskie Centrum Sportu Hippiki i Rekreacji. Ale, paradoksalnie, gdyby nie to zniewolenie, a potem wyzwolenie, to Partynice nadal tkwiłyby w marazmie.
W niedalekiej przeszłości podczas treningu koń uciekł poza tor, przyczyniając się do śmiertelnego wypadku jeźdźca niezwiązanego z wyścigami. Jak zamierza pan temu zapobiegać?
– Powiem brutalną prawdę: jeździectwo bywa śmiertelnie niebezpieczne. Sam je uprawiam i moje dwie córki też. To świadomy wybór. Ale dodam, że mam obsesję na punkcie bezpieczeństwa. Kilka razy otarłem się o śmierć. Każdy człowiek intensywnie jeżdżący konno tego doświadczył. Mówię to, mimo że wielu moich kolegów uzna, iż szkodzę jeździectwu. Ale ci, którzy tego nie mówią, uprawiają hipokryzję.
Ta historia, do której pan nawiązuje, to był wypadek. Podobne jeszcze, niestety, się wydarzą. Po tej tragedii poprzednie kierownictwo zbudowało automatyczną bramę, która uniemożliwia koniom wyścigowym samodzielne opuszczenie toru treningowego. Można postawić pytanie, co koń ujeżdżeniowy robił w strefie wyścigowej. Przecież wszyscy koniarze na Partynicach – i wyścigowcy, i sportowcy innych dyscyplin – wiedzieli, że młode konie wyścigowe czasami wysadzają jeźdźców z siodeł i wracają galopem do swoich stajni. A tutaj na szlaku tych ucieczek ktoś zainstalował plac ujeżdżeniowy, a ktoś inny na nim trenował.
Wypadkom nie da się zapobiec w stu procentach, ale trzeba minimalizować ich prawdopodobieństwo. Trzeba mieć dużo doświadczenia w pracy z końmi i trzeba mieć słuch na to, co mówią ludzie, żeby antycypować wydarzenia, ale to i tak nie daje stuprocentowej gwarancji bezpieczeństwa.
Moja ekipa BHP jest specjalnie wyczulona na wszelkie zagrożenia. Jednak to nie papier da ludziom bezpieczeństwo. Najważniejszy jest zdrowy rozsądek.
Jak w kolejnych latach prognozuje pan perspektywę zwiększenia liczby gonitw i wysokości nagród finansowych na torze?
– Mierzę siły na zamiary. W tym roku mamy 17 dni wyścigowych, w ubiegłym mieliśmy 15. Przyszły rok będziemy ustawiać na poziomie tegorocznego. Nie chcemy być kombinatem wyścigowym. Wrocławianie przychodzą na wyścigi jak na piknik. Chcemy utrzymać tę atmosferę. To ma być miejsce sympatycznego spędzania czasu pośród koni.
Jeśli chodzi o nagrody, to uważam, że powinniśmy prowadzić wspólną politykę ze wszystkimi torami. Taką, która służy rozwojowi wyścigów w Polsce. W tych gonitwach, które powinny być specjalnie promowane – duże nagrody, w innych – odpowiednie do ich rangi. Uważam, że sytuacja, w której Sopot, Wrocław i Warszawa licytują się w wysokości nagród, psuje polskie wyścigi.
W jaki sposób planuje pan wykreować wizerunek toru wrocławskiego jako wyjątkowego miejsca o niepowtarzalnym klimacie, gdzie warto przebywać i przy okazji obstawić którąś gonitwę? Pana pomysły na promocję Partynic, ale i Wrocławia – przez wyścigi konne…
– To już jest wyjątkowe miejsce, bo gdzie na świecie są takie tory, na które przychodzą rodziny z kocami? Gdzie na świecie ludzie przychodzą na gonitwy, których nie można obstawiać? A tak przed paroma laty u nas było.
Jedyne, czego nam absolutnie nie brakuje, to pomysły. Nie zdradzę tych związanych ze sposobami pozyskiwania pieniędzy. Ale rok 2013 pokazał, jakie efekty dały telebimy ustawione na wrocławskim rynku na żywo transmitujące gonitwy. Dzień później na Wielkiej Wrocławskiej mieliśmy 12 tys. widzów. To rekord. Więcej ludzi było podobno na mityngu KDL w 1969 r., ale wtedy autobusami przywieziono ze Śląska górników, bo impreza była propagandowa, a ówczesna prasa wyolbrzymiała sukcesy władzy.
Wytypowaliśmy w tym roku kilka dni wyścigowych: Otwarcie Sezonu, Dzień Prezydencki, Wielką Wrocławską i Zakończenie Sezonu, którym damy wyjątkowo atrakcyjną oprawę i promocję.
W tym roku mocno pracujemy na przyszły. Niech pan owoców szuka w 2015 r., a potem w latach następnych. Ale też proszę mieć na względzie, że wrocławski tor ma 107 lat, ja jestem jego dyrektorem niespełna pół roku i nie nazywam się Jerzy Chrystus.
Co należałoby zmienić w polskim prawodawstwie, aby stworzyć szanse na powodzenie działań na rzecz powiększenia zainteresowania wyścigami konnymi w kraju?
– Zmiany w prawie nie zbudują zainteresowania wyścigami. Dla mnie stan prawny nie jest zasadniczym problemem. Potrzebna jest wola, wsparcie dla hodowli pełnej krwi, promocja wyścigów i związanego z końmi stylu spędzania czasu wolnego. Dziewiętnastowieczna proweniencja wyścigów może być ogromnym atutem. Trzeba chcieć ten potencjał uruchomić.
Z perspektywy osobistego zaangażowania w hipikę bliżej panu do reiningu czy do wyścigów?
– Najbliżej mi do koni. Kocham wyścigi, bo to najuczciwsza konkurencja sportowa. Dzieci się ścigają, krzycząc: kto pierwszy, ten lepszy. Tak samo bawią się źrebaki. Najbardziej lubię gonitwy płaskie. W nich widać wszystko. Wzruszam się, gdy widzę idealny galop Frankela. Tylko Maradona tak się poruszał. Reining to przygoda. Kupiłem w Austrii przyzwoitą klacz i dwa tygodnie później wystartowałem na niej w mistrzostwach Polski Polskiej Ligi Western i Rodeo. Ale w życiu nie przejechałem wcześniej patternu. Wojtek Adamczyk, mój ówczesny przewodnik westernowy, przeprowadził mnie pieszo przez pattern, instruując, gdzie mam zagalopować, gdzie zrobić spin, gdzie sliding stop, roll-back i wszystkie obowiązkowe figury. Jechałem za nim stępem, bo na hali było ze dwadzieścia koni, nie dało się ćwiczyć. W konkursie przejechałem całość dobrze, ale zrobiłem o jeden obrót spina za dużo i tym samym dostałem zero punktów. Ale to bez znaczenia. Mnie idzie o kontakt z końmi, interesuje mnie ich psychika, szukam nowych kanałów komunikacji z nimi. To daje mi największą satysfakcję.
Jakie są pana dotychczasowe doświadczenia z wyścigami konnymi? Wszak pana konikiem jest praca z trudnymi końmi…
– Działkę wyścigową obsługuje u mnie ekipa ekspertów: Robert Świątek – trener, Jarek Zalewski – menedżer sportu, hodowca folblutów, Piotr Pękala – dziennikarz wyścigowy i Andrzej Oleksik – twórca niesamowitej bazy o wyścigach i folblutach.
Dla prawdziwego koniarza nic, co związane z końmi, nie może być obce. Zawsze fascynowały mnie rasy. Historia folblutów i ich wpływu na inne rasy jest niesamowita. Kiedy byłem szefem „Gazety Wyborczej” w czasach jej prosperity, przez trzy kolejne lata organizowałem na lotnisku Dąbie amatorskie wyścigi konne. Jedna taka impreza kosztowała ok. 80 tys. zł, przy czym moja firma wykładała lwią część, ok. 50 tys. Teraz sobie myślę, jak to fantastycznie, że mi na to pozwalano. Kiedy w 2000 r. organizowałem ostatnie – jak się okazało – wyścigi, wygrał mój Czar, folblut od Jarka Księżuka z Krasnego. Oczywiście, poza konkursem, bo był koniem organizatora, ale radość z jego zwycięstwa była cenniejsza od nagród.
Praca z trudnymi końmi to trudna praca (śmiech). A praca z folblutami to igranie z ogniem. Nie wiem, dlaczego to robię, to przecież bardzo niebezpieczne, a moje córki potrzebują ojca. A tak serio: zrobić trudnego folbluta to wyzwanie z ekstraklasy. Poza tym to praca w zespole: trener, jeździec, ja. Trzeba słuchać i słyszeć. Z zestawienia uwag wychodzą rzeczy niesamowite. Jestem dumny z efektów pracy z Sang Jangiem, który przez trzy miesiące nie dał się dosiąść, a po kolejnych trzech miesiącach obcowania ze mną przyjął jeźdźca bez żadnego problemu i teraz seryjnie wygrywa wyścigi.
Poza tym irytują mnie tzw. zaklinacze, którzy obiecują zrobić konia w try miga. Nie ma takiej możliwości. To marketingowy kit dla naiwnych. O trenerach świadczą ich konie lub jeźdźcy. Dlatego moje hasło brzmi: ja nie robię w konia, ja robię w koniach.
Folbluty na Partynicach to nowość, którą panu zawdzięczamy…
– Konie pełnej krwi wprowadził na nasze tory trener Robert Świątek, ich wielki miłośnik. Ja go jedynie – wtedy jeszcze jako redaktor – do działania na ich rzecz namawiałem. Nie było to trudne, bo był do tego przekonany. Ja tylko odpaliłem lont. I poszło. W grupie inicjatywnej był jeszcze Jarek Zalewski, Wiesław Saniewski i Adam Suchorzewski.
Z dzisiejszej perspektywy powiem tak: przed paroma laty Wrocławski Tor Wyścigów Konnych – Partynice nie był zainteresowany rozwojem wyścigów konnych. Dziwne, ale tak było. Jednak nikogo nie winię za taki stan rzeczy. Czasami tak się układa.
Tor poza treningiem koni wyścigowych i organizacją gonitw musi na co dzień z czegoś żyć. Podobno jest pan w trakcie wprowadzania modyfikacji dotyczących obecności na Partynicach koni pensjonatowych i rekreacyjnych?
– Zdecydowanie stawiam na profesjonalną rekreację. Świadomie używam przymiotnika: „profesjonalna”. Bez takiej rekreacji nie będzie wysokiego sportu. Dlatego na przełomie kwietnia i maja dr Krzysztof Skorupski i Jerzy Krukowski – jedyny Polak, który zakwalifikował się do mistrzostw świata w WKKW w Normandii – poprowadzą u mnie kurs dla instruktorów rekreacji z udziałem dzieci zaczynających jazdę konną. Rekreacja będzie drugą, obok wyścigów, nogą partynickiego konia. Przy stosunkowo niskich cenach: 33 zł za 45 min pełnej jazdy na koniu odpowiednim do wzrostu ucznia, tworzymy atrakcyjną ofertę. Koń rekreacyjny wypracowuje trzy razy więcej zysku niż pensjonatowy, za którego bierzemy 800 zł miesięcznie. Ponadto koń rekreacyjny jest społecznie po wielekroć bardziej pożądany, bo daje przyjemność czterem dzieciakom dziennie. Koń pensjonatowy z reguły służy tylko swojemu właścicielowi. Dlatego partynickie konie rekreacyjne mają pierwszeństwo przed hotelowymi.
A plany dotyczące innych imprez sportowych, jak Halowy Puchar Polski w skokach czy Mistrzostwa Polski Młodych Koni?
– Nie ma problemu z organizacją imprez, o których pan mówi. Wystarczy, żeby organizator je nam zgłosił. Kalendarz na ten rok budowaliśmy w ubiegłym, do 15 listopada czekaliśmy na oferty. Prawie wszystkie weekendy są wypełnione. Kto chciał, ten dostał. Powtarzam: jesteśmy otwarci. Ale nie będziemy tworzyć monopolu na organizację zawodów. Chcemy, by organizowali je ci, którzy się znają na poszczególnych dyscyplinach. Specjalnie zależy nam na tym, by wszystkie imprezy jeździeckie były atrakcyjne dla publiczności. Jeszcze takiego warunku organizatorom nie stawialiśmy, ale od przyszłego sezonu będziemy. Ludzie niejeżdżący konno muszą mieć przyjemność z bycia na zawodach jeździeckich. Tylko tak możemy prawdziwie wypromować jeździectwo.
Na koniec – kiedy we Wrocławiu powstanie tor wyścigów konnych z prawdziwego zdarzenia, który jako hipodrom i obiekt sportowo-rekreacyjny będzie służył wszystkim sympatykom koni?
– Już jest. Zapraszam.