Michał Wierusz-Kowalski, Redaktor Naczelny
Były to czasy jedynie słusznego ustroju. Ojciec mojego kolegi kończył liceum. Nie potrafił jednak podjąć męskiej decyzji – studiować chemię, biologię, a może sadownictwo. Groził mu zatem pobór. Chcąc uniknąć kamaszy, fryzury na zapałkę i koszarowego wiktu, przedsiębiorczy młodzian wykoncypował, iż trzeba przezimować, dając sobie tym samym szansę na oddech i wybór dalszej drogi życiowej. Jak wymyślił, tak zrobił. Brak otrzymania promocji stanowił czystą formalność – oddał walkowerem ostatnią klasówkę z rachunków, jednocześnie odmawiając zdeterminowanej wysoką średnią nauczycielce ciągnięcia gamonia za uszy. Niestety jedna dwója wyglądała mało poważnie. Gwarancję sukcesu mógł zapewnić drugi samobój. Padło na przysposobienie obronne. Tu sprawa przedstawiała się o tyle prosto, że w dzienniku przy jego nazwisku widniało blisko 100% nieobecności. Spowity aurą salicylu pedagog chcąc nie chcąc musiał wziąć delikwenta na celownik. Wymierzył i wypalił – zapytał o trzy zalążki chorobotwórcze grożące ludzkości epidemią podczas wojny. Długo nie czekał. Usłyszał – syf, kiła i mogiła… Cel osiągnięty! Może dzięki takiemu scenariuszowi młody człowiek mógł później reprezentować polskie jeździectwo na igrzyskach olimpijskich w Barcelonie. Ale nie o higienę osobistą nam chodzi.
W Akademii Teatralnej im. Leona Zelwerowicza onegdaj pobierał nauki bardzo zdolny student, którego personaliów ujawniać nie ma potrzeby, acz którego przyszła kariera zawodowa wisiała na włosku – było dobrze dopóty, dopóki nie kazano mu śpiewać. Po prostu muzyka nie była jego mocną stroną, a czyste powtórzenie najprostszej linii melodycznej, nawet „Wlazł kotek na płotek”, graniczyło z cudem. Program nauczania był jednak nieubłagany – wymagał od wszystkich choćby elementarnego słuchu i poczucia rytmu. A jak ten nieborak, nie daj Boże, zaśpiewał, uszy więdły, plomby wypadały, okoliczna fauna dawała chodu. Na szczęście koleżeństwo przyszło z pomocą – nakazało ofierze losu podczas spektaklu dyplomowego otwierać usta, ale nie wydawać dźwięków. I udało się… Wykreował później wiele pięknych postaci, a rolą w „Panu Wołodyjowskim” podbił serca rodaków. Notabene doskonale jeździł konno… Lecz nie o fałszywym czytaniu nut chciałem pisać.
Warszawski Torwar gościł ostatnio koniarzy. Sport przez duże „S”, pokazy, jarmark handlowy, wreszcie bogaty blok edukacyjny. A wśród zaproponowanych tematów „Fair play w jeździectwie – szansa czy utopia”. Z angielskiego tłumacząc, termin „fair play” znaczy „czysta gra”. Pojęcie to odnosi się do uczciwej rywalizacji, współubiegania się przy zachowaniu równych szans, to zgodna z zasadami honoru, etyki, lojalności, moralności walka, postawa, którą można rozpoznać po godnym zachowaniu zarówno w wypadku zwycięstwa, jak i porażki. Tutaj celu nie osiąga się za wszelka cenę, po trupach, w atmosferze nietolerancji, przemocy, oszustw.
Zjawisko „czystej gry” szczególnie nas, koniarzy – elity dżentelmenów, eleganckich i dobrze wychowanych ludzi – powinno dotyczyć nie tylko w kontekście konfrontacji sportowej. Długie i dumne tradycje jeździeckie – wywodzące się od etosu rycerskiego – winny zobowiązywać. Jesteśmy odpowiedzialni za całokształt naszych zachowań, rzetelnego przestrzegania szeroko pojętych wartości humanistycznych. I czy zawodnik rangi mistrzowskiej, uczeń szkoły podstawowej, działacz federacji narodowej, rodzic, trener, hodowca koni, młody czy dorosły człowiek – idea fair play u każdego powinna znaleźć zrozumienie, zastosowanie na co dzień zarówno w pracy, jak i życiu prywatnym. O tym starała się opowiedzieć prof. Zofia Żukowska, przewodnicząca Klubu Fair Play przy PKOl. Niestety – mówiła do prawie pustych ścian…