U nas terapeutami są konie

Piotr Dzięciołowski

Pojęcie hipoterapia kojarzy się przede wszystkim z leczeniem pacjentów z porażeniem mózgowym, dotkniętych autyzmem, upośledzonych umysłowo… Mało kto wie, że konną terapię stosuje się również narkomanom i alkoholikom, także niedostosowanym społecznie, przebywającym w zakładach odosobnienia.

Odwiedziliśmy ośrodek dla uzależnionych Monar w Wyszkowie, w Mazowieckiem. Kiedy powstawał przed 26 laty, okoliczna społeczność protestowała nie tylko słowem. Dochodziło do aktów wandalizmu – miejscowi wybijali szyby w oknach, nie obyło się bez rękoczynów – pobito tam wówczas m.in. Marka Kotańskiego (1942–2002), twórcę Monaru. W ciągu kolejnych lat stosunek wyszkowian do ośrodka się zmieniał. Mieszkańcy nie tylko godzili się z istnieniem placówki, ale całymi rodzinami zaczęli kibicować organizowanym tam pokazom jeździeckim, rycerskim, biegom myśliwskim. Bo wyszkowski Monar wierzchowcami stoi. To właśnie w tej placówce, jako pierwszej z sieci ośrodków monarowskich, zapoczątkowano wspomaganie leczenia uzależnień kontaktem pacjentów z końmi.

Tu twoje miejsce

Przeszło dziesięć lat temu trafiła na kurację Justyna (28 lat), dziś studentka ostatniego roku resocjalizacji, szefowa tamtejszej stajni, zarazem instruktorka jeździectwa; wówczas osiemnastoletnia narkomanka, nie bardzo wiedząca, czego tak naprawdę chce. Na leczenie zgłosiła się co prawda z własnej woli, ale ledwie przekroczyła próg placówki, już kombinowała, jak by się wycofać, pójść w nieznane, ukryć przed światem, zwłaszcza przed światem ludzi. I pewnie by odeszła, gdyby nie… monarowska suczka Mary, która od pierwszej chwili chodziła za nią krok w krok, jakby namawiała: zostań, tu jest twoje miejsce. I namówiła, stając się dla niej najbliższą istotą! To ważne dla każdego człowieka, także zupełnie zdrowego, by mieć kogoś, zwłaszcza w momentach, gdy grunt wali się pod nogami. Justyna nie była już sama, ale jej stan psychiczny wciąż pozostawiał wiele do życzenia. Najlepszy dowód, że choć przebywała z suką całe dnie, dopiero po dwóch(!) tygodniach odkryła, iż ta nie ma jednej łapy. Odkrycie było symptomem powracania do rzeczywistości. Po kolejnych kilku dniach wiecznie milcząca dziewczyna zrobiła kolejny krok: zaczęła odpowiadać współmieszkańcom na bardziej lub mniej istotne pytania. Co z tego, że półsłówkami, ale zaczęła. To wtedy ktoś rzucił w jej kierunku – A może byś tak konia wyczyściła? Pomyślała: głupio odmówić, a przyznać się, jak bardzo się boi, wstyd. Skinęła więc twierdząco głową i po raz pierwszy w życiu weszła do stajni. Na szczęście pośród wierzchowców spostrzegła niepozornego kucyka. – Z małym jakoś sobie poradzę – mruknęła pod nosem, i rzeczywiście sobie poradziła; raz, drugi, piąty… Częste kontakty z koniem mini sprawiały, że coraz mniej lękała się koni maksi. Tak zakolegowała się z Czarą. Od tej pory miała już dwie bliskie istoty: psinę i klacz. Przebywała z nimi na okrągło, a gdy było jej źle, skrywała się w boksie na długie godziny. Kiedyś skryła się na cały dzień – nikt nie wiedział, gdzie jest. Boks Czary stał się jej azylem. Po dziś dzień zresztą, choć przecież od dawna nie jest już pacjentką, ilekroć „złapie doła”, ucieka do koni, by czerpać od nich pozytywną energię.
Bo one mają magiczną moc – mówi z pełnym przekonaniem. – Nie tylko pozwalają się do siebie zbliżyć, gdy człowiekowi jest źle, nie tylko wysłuchują, nie zdradzając nikomu, co im mówimy, ale budują poczucie wartości. Nie wytykają pacjentów kopytami: ty jesteś ćpun, to stąd zjeżdżaj, nie będę się z tobą zadawać. Biorą nas takimi, jakimi jesteśmy. Oczywiście trwa, nim pacjenci to sobie uświadomią. Oni przecież – też taka byłam – boją się jakichkolwiek ocen, bo nie wierzą, że te mogą być pozytywne – do tej pory wszyscy mieszali ich z błotem. Niełatwo o tym zapomnieć. Kiedy więc koń z jakiegoś powodu skuli uszy, kuracjusz jest przekonany, że to on zawinił, zrobił coś, co wprawiło zwierzę w zły humor. Wyjaśniam więc, jaka jest przyczyna takiego zachowania, i mówię, by nie brali wszystkiego do siebie. Tłumaczę zarazem, że konie potrafią genialnie odczytywać ludzkie emocje. Badają nas i reagują stosownie do sytuacji. Dlatego mówię im: bądźcie opanowani, spokojni, zdecydowani i konsekwentni w postępowaniu. Niewiele wskórają bez pewności siebie, pewności, której może nawet nigdy nie mieli, ale muszą się jej nauczyć. Jej brak stoi bowiem na drodze nie tylko do porozumienia ze zwierzętami, ale też z ludźmi. Zamknięci w sobie, jakże często negatywnie oceniani i nierozumiani, traktowani niczym bezwzględni bandyci, bez żadnych szans. To krzywdzące recenzje: uzależnienie jest przecież chorobą, a zapadają na nią w ogromnej mierze ludzie wrażliwi, ciepli, pełni miłości. A że nie potrafią tych uczuć okazywać, sami się pogrążają. Nie potrafią jednak do momentu, w którym w ich życiu nie nastąpi jakaś radykalna zmiana. Spotkanie ze stajnią jest właśnie taką zmianą. Całodzienne dyżury od szóstej rano, czyszczenie koni, karmienie, wyprowadzanie na padoki… to istna rewolucja w ich życiorysie. Nagle stają się potrzebni, czują, że to, co robią, ma sens, że coś od nich zależy. Przy okazji zaczynają też ze sobą rozmawiać, najpierw z konieczności – początkujący radzą się bardziej doświadczonych, jak sprzątać boksy, ile paszy zadać któremu koniowi, ile wody nalać do poidła. W ten sposób nawiązują się naturalne relacje, najpierw tylko między pracującymi w stajni na jednej zamianie, później także z innymi stajennymi, wreszcie, co oczywiście trwa najdłużej, pacjenci otwierają się na osoby spoza monarowskiej społeczności.

Całe stado koni!

Tomek (24 lata), jak sam mówi, dzięki koniom zaczął m.in. odbudowywać więzi z rodzicami, którzy wyrzucili go z domu po tym, jak policja znalazła w jego pokoju narkotyki. Wyszło na jaw, że nie tylko jest dealerem i narkomanem, o czym zresztą nikt z rodziny nie miał pojęcia, ale ma jeszcze na koncie kradzieże i rozboje – teraz czeka na sprawę. Będzie odpowiadał z wolnej stopy tylko dlatego, że ojciec wpłacił za niego stosowną kaucję. – Do ostatniej chwili mówił, że nie wpłaci – wspomina Tomek.
Chłopak zamieszkał u znajomych kilka bloków dalej, ale z rodzicami już się nie kontaktował, co najwyżej widywali się z daleka. Ćpał (od 13. roku życia), z czasem zaczął pić. W rzadkich chwilach trzeźwości docierało do niego, że sam nie da rady wyjść na prostą. W takim przekonaniu wspierał go kolega, były narkoman, który z powodzeniem ukończył kurację w wyszkowskim Monarze. Zachwalał ośrodek – Fajna atmosfera, fajni ludzie, a do tego konie.
Konie? Nigdy nie miałem z nimi styczności. Owszem, nieraz widywałem je na łąkach, ale z daleka. Sam fakt, że są w ośrodku, że może zdobędę jakieś nowe doświadczenie, zaintrygował mnie na tyle, że zdecydowałem się pojechać właśnie do Wyszkowa. Na miejscu doznałem szoku: nie było tam jednego, dwóch, pięciu koni, ale całe stado, osiemnaście sztuk! Pamiętam, że w pierwszych tygodniach czułem się przy nich taki mały, malutki, ale dziś już jak równy z równymi. Przestałem się ich bać, uspokajają mnie, wprowadzają w świat, którego nie znałem. Do tej pory moimi kompanami byli wyłącznie koledzy, narkotyki i alkohol. Nie liczyło się nic, nawet rodzina była mi obojętna. Po trzech miesiącach obcowania z końmi dojrzałem… do napisania listu do rodziców. Napisałem i podarłem. Zacząłem pisać drugi, kreślić w nim co drugie słowo, w końcu zdecydowałem się wysłać w takiej formie, w jakiej był: pomazane bazgroły. Obawiałem się bowiem, że jeśli zacznę przepisywać na czysto, przy okazji znowu poprawiać, to jak poprzedni wyląduje w koszu. A pewności, czy będzie mnie stać na napisanie kolejnego, nie miałem żadnej. Ledwie list znalazł się w skrzynce, już czekałem na odpowiedź. Mijały jednak tygodnie, a ta nie nadchodziła. Traciłem nadzieję, zastanawiałem się nawet, czy może jednak spróbować jeszcze raz… i właśnie wtedy – było to tuż przed Bożym Narodzeniem – ku memu kompletnemu zaskoczeniu rodzice przyjechali do mnie w odwiedziny. Nasze pierwsze spotkanie było sztywne, ale lody przełamaliśmy. Dziś relacje są nieporównywalnie cieplejsze i wierzę, że będą jeszcze lepsze. Ja po prostu wreszcie potrafię mówić o tym, co mnie boli, co mnie cieszy. Mam nieodparte wrażenie, że gdybym nie przegadał tylu godzin… z końmi, to nie umiałbym w tak krótkim czasie – po trzech miesiącach terapii – nawiązać kontaktu nawet z rodzicami. Pewnie odzyskałem wiarę w siebie. Całe życie wydawało mi się, że nikt mnie nie potrzebuje, że wszystko jedno, czy jestem, czy mnie nie ma. W stajni okazało się, że wcale nie tak wszystko jedno, bo jeśli np. podczas mojego dyżuru nie nakarmię koni, to będą głodne, jeśli im nie sprzątnę, to będą miały brudno… Coś więc jednak od mnie zależy.
Teraz zresztą znacznie więcej: Tomek zamierza podjąć naukę w liceum, w planach matura. Żal mu tylko, że kiedy skończy leczenie, rozstanie się z końmi, które zawładnęły jego duszą, jednak nie ciałem: bóle kręgosłupa uniemożliwiają mu uprawianie jeździectwa.
Ale najpiękniejszego w świecie widoku galopujących wierzchowców i tak nigdy nie zapomnę, podobnie jak odgłosu stukających kopyt…

Ćpałem od 14. roku

Krzysiek (28 lat – nie zgodził się na zamieszczenie swojego zdjęcia) jeździł trochę konno u wujka, jeszcze nim trafił na leczenie. Samouk. W ośrodkowej szkółce pod kierunkiem Justyny ma wreszcie okazję poznać tajniki prawidłowego dosiadu.
Kurde, lubię być z końmi, często, kurde, biorę nawet dodatkowe dyżury w stajni, byle tylko jak najwięcej z nimi przebywać. Pomagają mi zapominać, kurde, o tym, co się ze mną, kurde, działo po drugiej stronie. Najpierw, kurde, od 14. roku ćpałem – z tego się wyleczyłem w innym ośrodku. Później zacząłem pić – miałem taki ośmiomiesięczny ciąg alkoholowy, do tego grałem na automatach – straciłem, kurde, siedemdziesiąt tysięcy złotych. Powiedziałem sobie, kurde, tak dalej być nie może, mam przecież już 28 lat i zaledwie podstawówkę. Zgłosiłem się na leczenie, bo sam nie umiałem sobie pomóc. Bez alkoholu wytrzymywałem najwyżej trzy dni… Teraz już mnie nie ciągnie, a nawet jak trochę zaczyna, idę, kurde, do stajni. Pan wie, kurde, jakie to uczucie, jak koń kładzie człowiekowi głowę na ramieniu? Mnie to, kurde, bardzo uspokaja, bardzo, kurde, pomaga. Tak sobie myślę, że może jak już stąd wyjdę i spełni się, kurde, moje marzenie, by mieć firmę budowlaną, to może kurde będę stajnie budować…

Kule świstały mu nad głową

Kamil (25 lat) chciałby po zakończeniu terapii pracować zawodowo z końmi. Wyszkowski Monar wybrał zresztą właśnie dlatego, że tam ich pełno. Co prawda wcześniej, przed leczeniem, kontakt z nimi miał sporadyczny, opiekował się czasem pociągowymi kobyłami wuja, ale zawsze sprawiało mu to ogromną przyjemność. Natomiast radość, jaką niesie przejażdżka w siodle, poznał dopiero w ośrodku, ucząc się pod palcatem Justyny.
Jak pierwszy raz wsiadłem na Drachmę, a ona się potknęła, najadłem się okropnego pietra. Z boku to jeździectwo wydaje się znacznie łatwiejsze. A samo anglezowanie jakie trudne… Dziś dosiadam Fryderyka, znakomicie się dogadujemy, nigdy nie zrobił mi psikusa. Na przykład pod innymi zatrzymuje się niespodziewanie w galopie, wszyscy spadają, więc mało kto ma ochotę na takie zabawy. My natomiast się wyczuwamy, obaj potrzebujemy spokoju, obaj dobrze na siebie wpływamy. Dzięki niemu, dzięki pracy w stajni powoli zapominam o tym, jak wyglądało moje życie przed przyjazdem do ośrodka…
Kamil uzależniony był osiem lat. Przed pójściem do wojska brał od czasu do czasu, na imprezach, ale kiedy się dowiedział, że ma szansę wyjechać na misję pokojową do Syrii, przestał się narkotyzować na całe jedenaście miesięcy. Wiedział bowiem, że jeśli w trakcie testów kwalifikacyjnych stwierdzą, że bierze, nikt go nigdzie nie wyśle, co najwyżej wywali z armii. Udało się, wyjechał na sześciomiesięczny kontrakt, ale już nazajutrz zaczął ćpać. Ćpał dzień w dzień, by szybciej mijał czas. Ostatni tydzień w Syrii dał mu się we znaki jak żaden inny. Ostrzelano jednostkę, w której służył; kule świstały mu nad głową i choć naćpany, bał się, jakby był zupełnie trzeźwy.
Wróciłem do kraju, a po miesięcznym urlopie zgłosiłem się na testy przed kolejną, afgańską misją. Tym razem jednak odpadłem. Testów nie dało się oszukać. Tak skończyła się moja przygoda z wojskiem. Kupiłem dom, zacząłem go rozbudować, ale zabrakło pieniędzy, bo zamiast oszczędzać, wydawałem na narkotyki i alkohol. Do tego działałem jeszcze w grupie przestępczej, byłem m.in. paserem – mam wyrok: siedem miesięcy w zawieszeniu na trzy lata. W końcu zdecydowałem się na leczenie… To była moja najmądrzejsza decyzja. Dzięki niej przestałem tęsknić za wódką, narkotykami, a zacząłem za kolejną przejażdżką. W siodle radzę sobie zupełnie dobrze i mam teraz jedno związane z tym marzenie: żeby Justyna wciągnęła mnie w końcu do zespołu prezentującego konnego kadryla… Ale byłbym szczęśliwy!

Wrażliwość, która gdzieś uciekła

Przykładów świadczących o tym, jak konie potrafią odciągać od złego i kierować zainteresowania w diametralnie przeciwnym kierunku, są setki – wyjaśnia Beata Ryszewska, lekarz psychiatra współpracująca z wyszkowskim ośrodkiem od sześciu lat. – Istotą prowadzonej terapii jest emocjonalny kontakt pacjenta z koniem, i to niekoniecznie z pozycji siodła. Efekty przynosi już samo przebywanie pensjonariusza w bezpośredniej bliskości zwierzęcia. Tym kontaktom w pierwszej fazie nierzadko towarzyszy lęk, nawet wyprowadzenie wierzchowca ze stajni okazuje się piekielnie trudnym zadaniem. Kiedy jednak obawy mijają, pacjenci zaczynają okazywać coraz większe zainteresowanie zachowaniami koni, także relacjami w stadzie, którego zasady funkcjonowania są przykładem znakomitej organizacji życia w danej społeczności. Z końmi mają do czynienia tylko ci pacjenci, którzy chcą. Jeśli byłoby to obowiązkowe, nie spełniałoby swojej terapeutycznej roli. Oczywiście namawianie niezdecydowanych jak najbardziej ma sens, ale to oni sami muszą chcieć. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że ci, którzy zaczęli pracować z końmi, znacznie szybciej odblokowują się i otwierają. Zmieniają nastawienie do świata, odnajdują w sobie wrażliwość, która gdzieś im uciekła. Niektórym konie uratowały życie. Tu odnaleźli sens tego życia, a wychodzą stąd ze sprecyzowanymi planami na przyszłość. Niejeden z naszych byłych pacjentów na zawsze związał los z końmi, ze zwierzętami, którym bez reszty zaufał, a które sprawdziły się jako najlepsi terapeuci… bo u nas terapeutami są konie!

Ani grosza dotacji

Na utrzymanie stajni nie dostajemy grosza – komentuje Jagoda Władoń, specjalista terapii uzależnień, kierowniczka ośrodka Monaru w Wyszkowie. – Radzimy sobie jednak m.in. dzięki życzliwości sąsiadów, rolników, którzy a to podrzucą trochę owsa, a to podzielą się nadwyżką siana czy słomy… Nasi pacjenci odpracowują owe darowizny, pomagając przy sianokosach, wykopkach, sprzątaniu posesji. Uczą się, że darmo nic nie ma, że na wszystko trzeba zapracować, nawet jeśli, jak oni, człowiek znajduje się w sytuacji szczególnej.
Chwała więc wyszkowskiemu Monarowi, że tak gospodarzy, iż nie tylko pacjenci mają co do garnka włożyć, ale i koniom strawy nie brakuje. Wykorzystywanie zwierząt w pracy z osobami uzależnionymi oraz skazanymi nie jest niczym nowym, na świecie jest znane od lat. U nas niestety wciąż jeszcze ta specyficzna forma hipoterapii prowadzona jest w bardzo ograniczonym zakresie. Mamy w kraju zaledwie kilka placówek, które zdecydowały się ją stosować. Barierą jest niewątpliwie kwestia finansowa. W innych krajach na utrzymanie zwierząt łoży państwo, u nas, jak w Wyszkowie, o owies trzeba zadbać samemu.

Reklama

Monitoring stajni
Smarthorse