Jan Skoczylas
Pewnego razu, za górami, za lasami, w popularnym ośrodku jeździeckim odbywały się zawody regionalne w skokach. W czasie zawodów przeprowadzono konkurs debiutów. Dla dzieci i kuców. Spojrzałem na parkur… i zamarłem z wrażenia.
Wydawało mi się, że to jakaś pomyłka. Przeszkody miały minimum 60 cm wysokości (niedużo, prawda? dla kucyka?), a trasa parkuru obejmowała… dwa podwójne szeregi! I pełno równiutkich okserów. Ale okazało się, że parkur został tak postawiony świadomie, nie przez przypadek. Debiutanci walczyli o przeżycie. Ze skutkiem raczej mizernym, za to ze wzrastającą dezorientacją i utratą pewności siebie. Ale jakie emocje na widowni!
Owe zawody były pierwszymi zawodami halowymi w sezonie zimowym. Gospodarz toru dokonał odmiennej interpretacji eventu, uznając, że to zawody kończące sezon otwarty i wszystkie przeszkody powinny mieć maksymalne dopuszczalne wymiary. Jeśli C, to wszędzie stało bite 130 cm.
W tym świetle zrozumiała staje się wymowa pewnej internetowej pogawędki. Rozmowa przebiegała mniej więcej tak:
X – Mój młody koń dobrze poradził sobie na CSI. Będzie z niego pociecha!
Y – Weź, przestań, jakiś tam łatwy konkurs dla młodych koni ma o czymś świadczyć?
Z – No, jednak co CSI, to nie zawody za stodołą!
Y – Tak? To spróbuj sobie przejechać zwykłe 120 czy 130 za stodołą! CSI to pryszcz, wszyscy, którzy startowali, mogą to potwierdzić, no, betka po prostu, wszystko pasuje, łagodne najazdy, zachęcające przeszkody, gdzie tu trudność, gdzie klasa konia?
Każdy, kto chociaż odrobinę zna się na skokach, jest świadkiem takich zjawisk. Im mniejszej rangi zawody, im (teoretycznie) łatwiejszy konkurs, tym więcej dramatyzmu, a mniej zgodności z przepisami i z duchem owych przepisów: że konkursy lekkich klas mają zachęcać do startów i treningów, umożliwiać bezpieczne zdobywanie doświadczenia.
Na świecie w każdej dyscyplinie sportu zadania współzawodnictwa układane są stopniowo, by wdrażać do coraz trudniejszych wyzwań. Rzesze adeptów sportu mają tworzyć rodzaj piramidy: wielu zajmuje się sportem na najniższym poziomie, nieliczni wdrapują się na obszary wysokiego wyczynu międzynarodowego mistrzowskiego poziomu. Tak jest w teorii. Albo… było do niedawna?
O tempora! O mores!
Dzisiaj trudno oprzeć się wrażeniu, że zwycięstwa na najwyższym poziomie nie są już celem rywalizacji sportowej. Owa rywalizacja zaczęła układać się w dwóch obszarach: albo adept planuje czerpać zyski finansowe z działań sportowych (cel: zostać profi), albo planuje osiągać jak najwięcej frajdy przy umiarkowanym wysiłku. Mistrzostwo? Jeśli trafi się przypadkiem, czemu nie? A jeśli umożliwiłoby swobodne czerpanie zysków, to w ogóle byłoby super. Tryb bardzo warunkowy. Jakoś nie widać chętnych do wieloletnich poświęceń w drodze do mistrzostwa, do odmawiania sobie apanaży i frajdy z myślą o dalekosiężnym celu. Brak amatorów wytrwałego przelewania potu bez spektakularnych efektów i odwlekania momentu uzyskania satysfakcji bycia najlepszym, skoro tu i teraz można wygraaać! Dążenie do mistrzostwa? No, sorry, to jak chcieć wygrać w totolotka, abstrakcja kompletna, a prześcignąć Iksińską, i jeszcze wygrać czajnik, to jest coś!
Sport amatorski traci wszelkie cechy bezinteresownej, sympatycznej zabawy; szaleją prymitywne emocje. Sport profesjonalny? Mam smutne wrażenie, że nie istnieje. Bo określenie „sport profesjonalny” bez dążenia do mistrzostwa nie ma racji bytu. Może i funkcjonuje wtedy coś profesjonalnego (przynoszącego dochody), ale trudno to nazwać sportem. Istnieją zawodowcy, którzy utrzymują się ze sportu amatorskiego – i tyle.
Składam w tym miejscu wyrazy głębokiego szacunku wszystkim chlubnym wyjątkom, a jednocześnie wyrazy współczucia, że nie nadążają za duchem czasów.
Odpowiedzialność za partnera
Mamy do czynienia z paradoksem parkurów: im trudniejszy formalnie parkur, tym łatwiejszy technicznie, a im niższa klasa – tym łatwiej o maniakalne nagromadzenie zadań. Z punktu widzenia człowieka dążącego do szybkiej satysfakcji jest to oczywiste. Na niskim poziomie rywalizuje wielu, a trzeba przecież wyłonić zwycięzcę i jeszcze zapewnić widowisko widzom znudzonym przedłużającymi się zmaganiami. Do uczestnictwa w wysokich konkursach często pcha jeźdźców ambicja nieznajdująca potwierdzenia w umiejętnościach, więc odpowiedzialny budowniczy parkuru musi obniżać wymagania, aby nie wyrządzić krzywdy profanom. Pryska spójna koncepcja stopniowania wymagań, wprowadzania coraz trudniejszych wyzwań. Ludziom może to nie przeszkadzać: najwyżej jeden, drugi, dziesiąty, setny młody talent zdąży się zrazić i nabawić urazów, zanim się czegokolwiek nauczy. Najwyżej dzieciaki będą przeżywać dreszczowce na każdym treningu, próbując przygotować się do oczekujących na zawodach horrorów. Ale czym konie zawiniły? Za jakie grzechy muszą z obłędem w oku mierzyć się z pseudo kreatywnością ludzkich optymistów? Przypłacać zdrowiem utrzymywanie organizmu w ciągłym stanie stresu?
Później wszyscy będą narzekać: gdzie te wspaniałe konie, takie spokojne i uważne, z pogodnie nastawionymi uszami, zapierające dech parkury łykające jak bułkę z masłem?
Teoretycznie wymogi parkurów są ograniczone przepisami. Młode konie i debiutujący jeźdźcy powinni mieć łatwe zadania. Cóż, przepisów nie zawsze się przestrzega, a nawet w ich ramach istnieje zbyt szerokie pole do „inwencji na opak”. Dla przykładu Brytyjski Związek WKKW definiuje możliwości budowniczych w najłatwiejszych klasach jasno i wyraźnie. Tylko dwie(!) przeszkody mogą mieć maksymalną wysokość. Trzy pierwsze muszą być znacznie łatwiejsze. W odpowiedniku LL tylko dwie przeszkody mogą być szerokie (doublebarre). Żadnej wody do klasy P włącznie! Żadnych murków, płacht i beczek – klasyczne drągi, jedna przeszkoda ew. z desek czy „fal”. Przeszkód może być więcej niż w Polsce, dystans dłuższy, ale szeregi wyłącznie podwójne (i tylko jeden!, i od L klasy!), a jedyna linia na 3 foulé lub 4 foulé pojawia się dopiero w klasie +100 cm, jak również jedyny(!) okser o równoległych drągach. Brytyjscy amatorzy mogą wyżywać się w tzw. huntingu (bo liczne zawody dla tzw. niezrzeszonych też są w większości rozgrywane wg wspomnianych zasad).
Cóż, polskie regulacje „dla dobra konia” na tym tle wypadają blado. Ciekaw jestem, czy władze Polskiego Związku Jeździeckiego są świadome takich problemów i braku wystarczających rozwiązań? Czy też są „do wyższych rzeczy stworzone”? Na zasadzie: „Gdy woda przerwała wały, to pretensje wnoście do wójta! Do nas – wyłącznie podatki”.
Odpowiedzialność za siebie
Czy istnieje optymalne rozwiązanie, które zapobiegłoby wykańczaniu koni i jeźdźców na parkurach o znikomych wysokościach? Rozwiązanie fair, a zadowalające wszystkich zainteresowanych? Rozgrywanie wyłącznie konkursów na styl trudno uznać za satysfakcjonujące.
Optymistycznie twierdzę, że byłoby to możliwe. Wystarczyłoby tylko (i aż!), gdyby każdy z nas postępował zgodnie z wiedzą, jak postępować powinien. Bo każdy z nas doskonale wie, jak powinien postępować zgodnie ze sztuką jeździecką, nie pod naciskiem okoliczności, nie dla doraźnych korzyści. Jeździec wie, kiedy przesadza z ambicjami i kiedy zaniedbuje treningi. Właściciel konia wie, kiedy eksploatuje zwierzę ponad miarę. Trener wie, gdy zachęca do startu nieprzygotowaną parę. Budowniczy parkuru zna zasady ustawiania przeszkód, także te domyślne, dla dobra konia. Sędziowie i komisarze znają swoją pracę, przepisy i kodeks postępowania z koniem. Organizatorzy dobrze orientują się, że fachowiec bywa problematyczny – bo się ceni i wymaga pewnego poziomu. Władze związku świetnie wiedzą, że powinny pełnić służbę dla wszystkich zrzeszonych, a praca u podstaw da w przyszłości wymierne korzyści. Nie trzeba żadnego odkrywania Ameryki. Zacznijmy porządnie robić, co do nas należy.
Wszyscy wiemy, że jeździectwo to sport elitarny, elegancki i oparty na technicznej maestrii. Nie zmieniajmy tego w coś zbliżonego do bijatyk w kisielu.